Improvement makes straight roads
But the crooked roads
Without improvement
There are roads of genius.
(William Blake)
hzawdzięcza pewnemu niewidomemu muzykowi, który rzucił się z okna.
W jednym z okien na rynku zawsze pali się czerwone światło, ale nie znaczy to, że tam jest burdel.
To dobre miasto. Na rynku leży gruba warstwa potłuczonego szkła, a zalew, gdzie latem kapią się miejscowe dzieciaki, śmierdzi jak szambo.
Nie wiem, jak wygląda ogród zoologiczny...
Stał na skraju szosy prowadzącej do miasta. Był gorący, czerwcowy dzień, powietrze falowało nad jezdnią.
Stał, palił papierosa i yskierował się do taniego schroniska. Administrator przydzielił mu mały pokoik, gdzie na ścianach na dobre zadomowił się grzyb, wszędzie śmierdziało wilgocią, a za całe wyposażenie służyło łóżko, mała szpitalna szafka i stolik na krzywych nogach. Z prysznica leciała tylko zimna woda... Ale jemu nie było potrzebne nic więcej. W każdym razie, nie teraz.
Położył się na łóżku, zapalił papierosa i bezmyślnie popatrzył na grzyb na suficie. Mimowolnie zainteresowało go, dlaczego nie ma żadnej lampy, za to zwisają bardzo ładne druty we wszystkich kolorach tęczy.
Mieszkała w pobliżu rynku. W kamienicy z czerwonej cegły. Na pierwszym piętrze. Nie miała nikogo, nawet psa. Zasypiała codziennie przytulona do swojego misia i śniła o innym życiu.
Lubiła burze. Wychodziła wtedy ze swojego mieszkania i szła na spacer. Wtedy mogła nawet popłakać. Wtedy nikt nie widział jej łez, jej słabości. Nikt nie widział, że jest straszną smarkulą. Biedna mała!...
Kiedy pierwszy raz została sama, cieszyła się, że już nikt nie będzie jej pilnował. Że nareszcie będzie mogła się skupić na tym, co ważne. Że już nigdy nie będzie musiała liczyć się z czyimiś fanaberiami.
Teraz myślała, że dużo dałaby za to, żeby poczuć czyjąś obecność, opiekę?...
Żeby mogła zatęsknić za samotnością. Chciała, najnormalniej w świecie chciała, pokłócić się z kimś. Żeby jej na kimś zależało i żeby nareszcie nie musiała wracać do obrzydliwego, pustego mieszkania. Martwych czterech ścian.
Kiedyś namalowała sobie na ścianie gołą kobietę.
Codziennie rano patrzyła na nią.
Czasem zamieniały parę słów...
Przemył się zimną wodą i wyszedł zwiedzać miasto. Szedł oglądając ładne, ceglane forty, na dachach których już dawno wyrosły drzewa. Obejrzał jakąś szkolną wycieczkę, ale nie lubił dzieci, więc ten widok nic mu nie powiedział. Dziecko było dla niego tylko pustym dźwiękiem.
Wszedł do jakiejś małej knajpki, zamówił kawę i uśmiechnął się do młodej barmanki.
Umiał się uśmiechać. Wyglądał wtedy tak, jakby istniał tylko on, jakby wszystko wokół zgasło i zostały tylko jego jasne, aż za jasne, oczy.
Zrobił wrażenie na barmance, która uśmiechnęła się zalotnie i dała pomacać po pupie właścicielowi knajpki.
Wszystkie są takie same, pomyślał i przestał się uśmiechać.
Ale miasto nadal mu się podobało.
Nawet na chwilę zatrzymał się przed tablicą upamiętniającą narodziny Róży Luxemburg. Z bramy wyszedł nieprawdopodobnie chudy, umorusany facet.
- Cześć - powiedział wyciągając brudną rękę z połamanymi paznokciami. - Mów mi Leon. To mnie wyszczupla.
Nienawidził obcych ludzi. Zwłaszcza umorusanych, obcych ludzi.
A ona? Ona wyszła na krótki spacer. Przeszła się w stronę tzw. Nowego Zamościa. Popatrzyła na ohydne, betonowe domy i weszła do sklepu. Zrobiła zakupy - namiastka normalnego życia.
Po drodze do domu znalazła na ziemi mały, połamany kawałek ołówka. Podniosła go i zabrała. Chciała, żeby wszystko wokół niej było brzydkie, obgryzione, znalezione na ulicy. Zastanowiła się, czy przypadkiem nie robi z siebie starej kobiety. Takiej, co chodzi po śmietnikach i zbiera stare meble, dawno nieaktualne gazety i gromadzi to w swoim małym mieszkaniu.
Przestraszyła się tą wizją i szybko wyrzuciła ołówek.
Przecież jestem jeszcze młoda, myślała wściekła na siebie. Mam jeszcze czas, żeby wyprostować swoje życie.
W domu usiadła naprzeciwko gołej kobiety. Słuchały razem muzyki, a ona paliła papierosy. Odpalała jednego od drugiego. Bolało ją serce, było jej niedobrze i nadal paliła.
- Wiesz - powiedziała wreszcie do gołej kobiety. - W pewnym stopniu pociesza mnie fakt, że zawsze mogę się powiesić...
Miała też lalkę. Taką stylizowaną na przedwojenne. Ale lalka nie była dobrą towarzyszką w samotności. Lalka miała porcelanową, martwą twarz i jak wszystko w tym domu, była smutna.
On w tym czasie zwiedził wszystko, co było do zwiedzenia w Zamościu. Usiadł na rynku i patrzył na występy ulicznego teatru.
A potem był wieczór.
Wybrał się do Jazz Clubu.
Ona też tam poszła...
Gdyby się nie spotkali, historia pozbawiona byłaby sensu.
Gdyby się spotkali i żyli długo i szczęśliwie, historia byłaby obrzydliwie banalna.
Gdyby...
W jazz clubie młody, czarnowłosy pianista dawał koncert.
Wokół chodziły piękne dziewczęta. Paliły długie papierosy i odgarniały włosy z czoła zmęczonym, powolnym gestem. Młodzi chłopcy patrzyli na nie i każdy dużo by dał, żeby jedna z nich przysiadła się i może nie tylko porozmawiała.
Ona siedziała pod ścianą i patrzyła na młodego pianistę, na jego fosforycznie blade dłonie i chorobliwie błyszczące oczy. Niewątpliwie takie oczy miał Raskolnikow.
Młody pianista grał jakiegoś szatańskiego walca i wtedy właśnie wszedł on. Wcale się od razu nie zauważyli. Nic ich w sobie nie poraziło. Po prostu, nad ranem wyszli razem i poszli nad zalew.
Może chcieli zagłuszyć samotność?
W każdym razie przyjemnie było siedzieć o poranku nad zalewem. Przyjemnie było czuć czyjąś obecność. Przyjemnie było rozmawiać.
Rano nad zalewem była już policja.
Stali nad ciałem dziewczyny. Wąska strużka krwi znaczyła granicę między jej czołem, a ciemnymi włosami.
On też tam stał.
- Co jej się stało? - zapytał policjant.
- Grała w rosyjską ruletkę.
- I co?
- Wygrała...
Tego samego dnia stał na peronie zaplutego dworca kolejowego. Palił papierosa i wydawałby się idealnie spokojny, gdyby nie...
Wyglądał jak bohaterowie amerykańskich filmów drogi i tym razem nic nie brakowało. Bufetowa z dworca bez miłosierdzia katowała stare przeboje Dolly Parton.
Są mężczyźni, którzy uśmiercają.
Są mężczyźni, którzy uświęcają...
|