ROZAMUNDA

 

©Zuzanna Gaińska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Jesteś moją

Mszą we dwoje

Chcę być domem bo

Zdepczą cię w tłumie

Gdy ludzi nie umiesz

("Rozamunda" Agnieszka Saraniecka)

 

 

 

 

 

ARIEL

 

Wiem bardzo dużo.

Na przykład wiem, że w tej chwili stara, pomarszczona kobieta idzie na Dworzec Centralny. Ciągnie za sobą wózek wypełniony po brzegi śmierdzącymi szmatami. Ma nadzieję, że jutro je sprzeda i w ten sposób zarobi na kawałek chleba i butelkę taniego wina dla swojego mężczyzny.

Jej mężczyzna w tym czasie kończy jeść zupę, którą mu przyniosła wczesnym popołudniem. Zupę rozdaje ksiądz Marek. Codziennie pomiędzy dwunastą a piętnastą. Już o jedenastej czekają na niego głodni mieszkańcy dworca. Trzymają przed sobą pogięte, aluminiowe miski, plastikowe butelki z obciętą szyjką lub zwykłe litrowe słoiki. To ich naczynia. Za chwilę pojawi się ksiądz. Każdemu nałoży solidną porcję gęstej, brunatnej zupy. W ten sposób biedni mogą zjeść ciepły posiłek, a ksiądz ma poczucie dobrze wypełnionego obowiązku.

Stara kobieta codziennie przychodzi ze swoim słoiczkiem po zupę. Codziennie namawia swojego mężczyznę, żeby też przyszedł. Ale on nie przychodzi. Woli szwendać się z kolegami po dworcu, kraść drobne pieniądze podróżnym i szperać w śmietnikach. Śmietnik to doskonałe miejsce do poszukiwań. Można w nim znaleźć całkiem niezły skórzany portfel, który na pewno kupi ktoś, kto w dzisiejszym dniu sprzedał dużo butelek i chciałby mieć coś, co sprawi, że poczuje się bogatszy. Można znaleźć aluminiowe puszki, podróżne pantofle lub prawie całego hamburgera. Czasem zdarzy się nie dopite piwo.

Stara kobieta dba o swojego mężczyznę. Jeśli on nie zjawi się na obiedzie wydawanym przez księdza Marka, kobieta szybko zjada swoją porcję i ustawia się po raz drugi w kolejce. Nikt jej nie ma tego za złe. Wiedzą, że to dla niego.

W chwili, gdy kobieta wraca na dworzec, Anna, kioskarka z dworca patrzy na zegarek. Jeszcze godzinka i będzie mogła pójść do domu. Tam usiądzie na wygodnym fotelu, zje obiad, który przygotowała poprzedniego dnia i obejrzy swój ulubiony serial. Serial jest o biednej dziewczynie, sierocie, która w dzieciństwie straciła wzrok. Teraz zaopiekowali się nią bogaci ludzie, ale to chyba jeszcze gorzej, bo ich syn zakochał się w dziewczynie. Anna wyobraża sobie, że jest podobna do dziewczyny z serialu. Tylko, naturalnie, trochę starsza. Co prawda jej mąż nie był synem bogatych ludzi, tylko zwykłej księgowej, ale ich związek i tak był uważany za mezalians. Kiedy matka męża dowiedziała się, że Anna jest w ciąży, nazwała ją dziwką. Anna do dziś pamięta, jak bardzo się tego wstydziła, a przecież zaszła w ciążę z wielkiej miłości. Mimo sprzeciwu matki, wzięli ślub, ale teraz nie jest już tak jak dawniej...

Anna wzdycha. Jeszcze pół godziny.

Tuż obok kiosku, na ziemi siedzi Antoś. Antoś gra na gitarze i śpiewa smutne, liryczne piosenki. Przed nim leży czapka, do której ludzie czasem wrzucają drobne pieniądze. Te pieniądze Antoś wyda na kompot z makowin. To dobra inwestycja. Nie czuje się wtedy zimna, głodu, tylko przyjemny, gorący strumień rozlewający się w całym ciele. Antoś boi się, co będzie dalej. Nienawidzi kraść, nienawidzi żebrać. Dlatego siedzi pod ścianą i śpiewa, ale w ten sposób nie można zarobić wystarczająco dużo.

Do czapki Antosia wpada całe pięć złotych. Antoś z uśmiechem podnosi twarz, żeby spojrzeć, na tego, kto go tak hojnie obdarował.

To Piotr. Tłumacz angielskiego. Właśnie przyjechał z Krakowa, gdzie przez trzy ostatnie dni brał udział w szkoleniu dla pracowników agencji reklamowej. Dobrze zarabia dając prywatne lekcje. Nigdy nic złego nie działo się w jego życiu. Zawsze dostawał to, co chciał. Wie, że inni nie mają tyle szczęścia co on i dlatego jest najnormalniej w świecie dobry. Sumienie szepce mu, że Antoś wyda swoje pieniądze na narkotyki. Że dając mu pięć złotych przyczynia się do przedwczesnej śmierci chłopaka. Ale może lepiej dać? Może Antoś wcale nie jest narkomanem tylko zwykłym biednym chłopcem, który nie ma na chleb.

Czy Piotr jest szczęśliwy?... Chyba tak. Chociaż czasem myśli, że dobrze by było, gdyby wchodząc do domu był witany przez kobietę, a nie przez psa.

Na przystanku przed Dworcem stoi Mariolka. Nie może się doczekać chwili, kiedy wreszcie będzie w domu. Wtedy wejdzie do łazienki i na chwilę zdejmie z brzucha bandaż elastyczny. Mariolka jest w ciąży. Po raz piąty. I nikt nie może się o tym dowiedzieć. Zwłaszcza jej mąż. Mariolka ma dwadzieścia lat. Pierwsze dziecko urodziła w siódmej klasie podstawówki. Hormony Mariolki szalały, a matka jej nie pilnowała. Damian był w pierwszej klasie zawodówki. Wzięli ślub i zamieszkali razem z matką Mariolki. Ona rzuciła szkołę i zajęła się dzieckiem, on zaczął na nich zarabiać. Kiedy po roku Mariolka chciała wrócić do szkoły, okazało się że znowu jest w ciąży. Wychodziła na spacer z dzieckiem tylko pomiędzy ósmą o dwunastą, żeby żadna z jej dawnych koleżanek nie mogła jej zobaczyć. Czasem, kiedy którąś spotkała w sklepie, spuszczała oczy i udawała, że nie jest tą za którą ją biorą. Kiedy na świat przyszło czwarte dziecko, Damian właśnie wrócił z wojska. Zaczął pić. Nawet nie bił Mariolki, tylko zagroził, że jeśli urodzi następne, zabije ją. Mariolka się boi. Jest w szóstym miesiącu i starannie ukrywa swój stan pod szerokim swetrem. Nawet ona sama nie wie tego, co ja wiem już teraz. Że, kiedy dziecko się urodzi, Mariolka niewiele myśląc włoży mu w gardło szmatę, którą znajdzie obok siebie. Kiedy dziecko przestanie się ruszać Mariolka starannie owinie je w folię. Potem zostawi na śmietniku w drodze do pracy. Dziecko dorośnie w Niebie. Zostanie aniołem stróżem Mariolki lub kobiety jej podobnej. Bo tylko taki anioł może zrozumieć jej ból i strach. Tylko taki anioł może się za nią wstawić u samego Pana Boga.

Tyle się dzieje w okolicach dworca. Może jeszcze to, że chłopak w czerwonym swetrze właśnie wsiadł do pociągu Intercity, a dziewczyna, która go odprowadzała, wyciera łzy rękawiczką i powoli wchodzi na schody. Jeszcze się ogląda za siebie. On patrzy na nią. Uśmiechają się, ale te uśmiechy nie świadczą o radości. On uśmiecha się, żeby dodać jej otuchy, ona, żeby pokazać, że mimo wszystko jest dzielna.

Za chwilę pociąg ruszy. Chłopak w czerwonym swetrze usiądzie przy oknie w przedziale dla niepalących. Może jeszcze o niej pomyśli. Dziewczyna wsiądzie do tramwaju. Od tej pory będzie myślała tylko o nim.

Właśnie tę sprawę skopałem i za to mnie zdegradowano. Od dziś jestem aniołem stróżem drugiej kategorii.

Nazywam się Ariel.

Imię to w ostatnich czasach zostało zdewaluowane przez pewien detergent ulegający podobno biodegradacji. Ale kiedy nadawano mi to imię, nikt jeszcze nie przypuszczał, że produkty dostępne w sklepach będą nosić nazwy duchów opiekuńczych, albo będzie się je reklamowało operą Bizeta. Nota bene Bizet włosy rwie z głowy, że dzisiejsi ludzie słysząc fragment jego najbardziej znanego dzieła, uważają, iż jest to dżingiel przynależny reklamom pewnego środka do czyszczenia, o którym legenda głosi, że praca z nim nie jest pracą tylko czystym wypoczynkiem.

Jak więc mówiłem, nazywam się Ariel i jestem bratem Asmodeusza, Nanaela, Nyhariela, Manhereela, Adramelecha i Alastora. Wszyscy jesteśmy duchami opiekuńczymi. Wierzą w nas kabaliści, wróżbici, jasnowidzący, wieszcze i alchemicy. O naszym istnieniu wie jeszcze paru erudytów, z Williamem Shakespearem na czele, który moim imieniem nazwał jednego z bohaterów “Burzy”. Poza tym ludzie rzadko wiedzą o naszym istnieniu. Zostali co prawda poinformowani o działalności aniołów stróżów, niemniej nie podano im naszych danych personalnych. Jest to dosyć niewygodne, zwłaszcza kiedy człowiek chce wezwać anioła, a z anielskich imion pamięta jedynie Rafaela, względnie Gabriela. W ten sposób archaniołowie zostają często wzywani zamiast któregoś z nas. Dawniej, kiedy było mniej ludzi, a przez to mniej spraw do załatwienia, przekazywał nam każdą informację. Teraz przekazuje jedynie niektóre. Czasem zawiesza kartki na tablicy kontaktowej. Kartki spadają, zostają przysłonięte przez następne, albo małe cherubinki zrywają je nie widząc w tym nic złego. Efekt jest taki, że większość zgłoszeń do nas nie dociera i ludzie czują się opuszczeni przez anioły.

Niestety, nic nigdy nie funkcjonuje idealnie. Nie można mieć do nas pretensji.

Zanim zostałem aniołem, byłem człowiekiem. Jak większość ludzi chodziłem do przedszkola, szkoły. Zdałem w terminie maturę i poszedłem na studia. Wybrałem kierunek ogólnorozwojowy, jakim jest filozofia. Wydawało mi się, że dzięki znajomości doktryn Kartezjusza, Fichtego i Schopenhauera zostanę erudytą. Bo niczego innego bardziej nie pragnąłem niż być erudytą, który wprawia w zdumienie ludzi swoją wiedzą, błyskotliwością i umiejętnością wyprowadzania logicznych wniosków. Poza tym chciałem stać się cynikiem idealnym. Ale do tego dążyłem, można powiedzieć, hobbystycznie.

Oba pragnienia wynikały z faktu, że mój ojciec był wybitnie genialnym człowiekiem. Co więcej, był człowiekiem tak doskonale obojętnym na wszystko, że zdawało się, iż nosi w sobie jakąś potworną tajemnicę. Kiedy miałem przyjść na świat, mój ojciec ukończył chwalebnie wydział etnologii na miejscowym uniwersytecie. Jak mi wyznał w wiele lat później, całe te studia napawały go obrzydzeniem, zwłaszcza gdy musiał wysłuchiwać ludowych podań o diabłach. Mój ojciec był satanistą. Doskonale orientował się w sprawach szatańskich, chociaż nigdy nie robił użytku ze swojej wiedzy. Nigdy też się z nią nie zdradzał wobec osób niezaprzyjaźnionych. Niemniej w całym domu znajdowało się mnóstwo bibelotów wyobrażających szatana, różne pudle wykonane ze srebra, głowy koźląt, a wśród tych gadżetów honorowe miejsce zajmowało dzieło braci jezuitów “Młot na czarownice”, które ojciec czytał w wolnych chwilach, odnosząc z tego perwersyjną przyjemność. Być może był mizoginem, skoro taką frajdę sprawiała mu ta seksistowska książeczka?...

Nad wejściowymi drzwiami wisiała czaszka kozła z wyjątkowo długimi, poskręcanymi rogami. Jako mały chłopiec potwornie bałem się tej czaszki. Do mojego ojca schodzili się różni ludzie, chcący dowiedzieć się czegokolwiek na tematy kabalistyczne, satanistyczne, lub po prostu nadprzyrodzone. Ojciec odsyłał ich do stu diabłów.

Kiedyś jeden młody dziennikarz, zapytał ojca, co należy zrobić, by wywołać szatana. Ojciec odpowiedział, czemu nie, że należy wypowiedzieć głośno wszystkie imiona nadane diabłu. Począwszy od starohebrajskich a na współczesnych skończywszy. Dziennikarz odszedł z uśmiechem zadowolenia i pewnością, że posiadł wielką tajemnicę. Dowcip ojca polegał na tym, że nikt absolutnie na całym świecie, nie zna wszystkich nazw diabła.

Nie dam głowy za to, czy ojciec rzeczywiście wierzył w diabła. Niestety, nie zdążyłem go o to zapytać, ponieważ umarłem.

Moja matka była osobą, która zdecydowanie bardziej wierzyła we wszystkie mistyczne przesądy. Jeśli nagle przeszedł ją dreszcz, mawiała, że śmierć przeszła gdzieś blisko. Kiedy zginęła jej srebrna zapalniczka, a po kilku dniach odnalazła się w miejscu, gdzie ją zostawiła, była przekonana, że w tym miejscu wytworzyła się pętla czasu. Wierzyła w karty, amulety, duchy i światy równoległe. Kiedy umarłem, postanowiłem sprawić jej przyjemność i odwiedziłem ją parę razy. Co prawda we śnie, ale nie można wymagać za dużo od nieboszczyka. Od czasu, gdy mianowano mnie aniołem stróżem, nie utrzymuję z matką kontaktów. Agenci specjalni nie mogą mieć rodzin.

Jeśli chodzi o wzajemne stosunki rodziców to było jak w jednej piosence Renaty Przemyk. Ojciec mimochodem powiesił przeszłość na gwóźdź wbity w czoło matki. Odszedł do dużo młodszej kobiety. Była tak młoda, że nawet mnie, chociaż miałem zaledwie dwadzieścia kilka lat, wydawała się smarkulą. Najwyraźniej jego decyzja nie znalazła aprobaty u duchów opiekuńczych. Ojciec zginął śmiercią tragiczną. Dom, w którym zamieszkał ojciec ze swoją kochanką, miał szklany dach. Kiedy była ładna pogoda, dach się otwierało. Kiedy natomiast lało, trzeba było dach zamknąć. Chyba że komuś zależało na zalanym parkiecie. Ojcu nie zależało. Rozpadał się deszcz. Ojciec wyszedł na dach. Przeszedł parę kroków i poślizgnął się na skórce od kiełbasy, którą tam zostawił jego ukochany kot, Behemot. Ojciec wpadł do mieszkania skręcając sobie kark. Policja przez długi czas nie chciała uwierzyć jego młodocianej kochance, że nie miała nic wspólnego ze śmiercią ojca. Potem ją uniewinnili z powodu braku dowodów, ale opinia publiczna zrobiła co mogła, by zohydzić jej życie. Wreszcie się wyprowadziła do innego miasta, gdzie nikt jej nie znał i gdzie dalej mogła spokojnie rozbijać małżeństwa.

To wszystko działo się już w czasach, kiedy starałem się o przyjęcie mnie w szeregi aniołów stróżów.

Właśnie przez erudycję i cynizm umarłem.

Trzeba przyznać, że długo ćwiczyłem i byłem w tym dobry. W swojej pasji doszedłem do takiej perfekcji, że nie wierzyłem absolutnie w nic. Stałem się młodym nihilistą, pozbawionym jakiejkolwiek idei. Nie ufałem nikomu, nawet chomikowi sąsiadów, którym się opiekowałem podczas ich nieobecności.

Ale nie przewidziałem jednego. Że każdy cynizm ma swoje granice, a także że nigdy w niczym nie jesteśmy tak dobrzy, żeby ktoś nie mógł być od nas lepszy. Zakochałem się w jednej z koleżanek ze studiów. Można powiedzieć, że zaledwie tolerowała moje towarzystwo, a jeśli zgadzała się spędzić ze mną noc, zachowywała się tak doskonale obojętnie, że nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że robi to tylko dlatego, iż jest dobrze wychowana i jako taka wyświadcza mi pewną przysługę. Kiedyś zapytałem ją, jak wyobraża sobie nasze wzajemne stosunki w przyszłości.

Tydzień później matka odwiozła mnie do szpitala. Moja pomysłowość w kwestii pozbawienia się życia znalazła duże uznanie u lekarzy, którzy próbowali mnie ratować, ale tylko przez pierwsze dwa dni. Kiedy się wypije chlorowy wybielacz umiera się bardzo długo i bez odwrotu. Męczyłem się strasznie, a razem ze mną lekarze, pielęgniarki i inni chorzy. Po osiemdziesięciu dniach wszyscy odetchnęli z ulgą. Byłem martwy.

Najgorsze było to, że ta, dla której to zrobiłem, nie odwiedziła mnie ani razu. Może nawet nie poczekała na moją śmierć, żeby znaleźć sobie kogoś innego.

Po niedługim okresie rekonwalescencji zacząłem się starać o przyjęcie mnie do służb specjalnych duchów opiekuńczych. Dzięki moim zdolnościom i braku współczucia, szybko uzyskałem patent i nowe imię, Ariel. Wcielono mnie do jednostki i przydzielono nowych braci. Tak nas nazywają, mimo że pokrewieństwo między nami jest mniej więcej takie, jak pomiędzy Martinem Lutherem Kingiem i Georgem Bushem Juniorem. Niemniej, dobrze się ze sobą czujemy, rozumiemy i nawet czasami wyświadczamy sobie takie uprzejmości, jak zamiana klientów. Zdarza się, że kolega przydzielony zasadniczo do samobójców, nie ma najmniejszej ochoty zajmować się aktualnym podopiecznym. Wtedy prosi o zamianę i już. Czasem zastępuje go ktoś, kto akurat w ogóle nie ma zajęcia.

Mnie przydzielono do sekcji Niekochanych. Sekcja Niekochanych jest bardzo rozbudowana. Wydaje się więc, że powinienem mieć mnóstwo roboty, ale nie mam. Kiedy osoba, która mogłaby się stać moim klientem prosi o anioła stróża, na ogół chodzi już o kogoś z sekcji Samobójców, ewentualnie z podsekcji do spraw samotnych matek.

Moją pierwszą klientką była młodziutka tancerka z opery. Nie pamiętam jej imienia. Zasadniczo lepiej pamiętam kryptonimy nadane kolejnym sprawom niż prawdziwe imiona klientów. Jej kryptonimem było imię “Salome”. Nadaliśmy jej to imię ze względu na tancerkę, która od żydowskiego króla Heroda zażądała głowy Jana Chrzciciela. Chcieliśmy, aby nasza Salome też dostała to, czego pragnęła. Ale stało się inaczej. Kiedy przyjąłem jej sprawę, w teatrze zmieniło się kierownictwo. Kto mógł przypuszczać, że jest to dla niej większym problemem niż utrata ukochanego. Tymczasem nowy dyrektor poinformował ją, że ze względu na cięcia budżetowe będzie musiał ją zwolnić. Tego dnia miała po raz ostatni wystąpić. Zatańczyła najlepiej jak umiała. Kiedy skończyła się jej partia, poszła do garderoby. Na scenie młody, tłusty tenor śpiewał arię “Wielka sława to żart”. I właśnie wtedy uświadomiliśmy sobie, że Salome powinna być pod opieką kogoś z sekcji samobójców, ale było już za późno. Nim tłusty tenor zaczął się kłaniać przesyłając bałwochwalcze uśmiechy nowobogackiej publiczności, pod teatr przyjechało pogotowie. Nie mieli czego reanimować.

Muszę wam wyjaśnić, jakie uprawnienia mają aniołowie ze służb specjalnych. Nieduże. Zasadniczo służymy do tego, żeby towarzyszyć bezustannie podopiecznemu. Kiedy wiemy, że jest bliski załamania lub podjęcia drastycznej decyzji, staramy się go natchnąć nowym pomysłem na życie. Czasem pojawiamy się delikwentowi podczas snu. Pokazujemy się jako piękni mężczyźni lub kobiety. Wtedy człowiek budzi się z przyjemnym uczuciem, że wszystko jest jeszcze przed nim. Nie rozwiązuje to sprawy, ale przynajmniej odwleka decyzję o samobójstwie. A wiadomo, że nawet w ciągu jednej godziny może wydarzyć się coś, co diametralnie odmieni życie człowieka.

Czasem, w wyjątkowych sytuacjach, możemy działać inaczej. Kiedy przyjęto mnie do służb specjalnych, dostałem natychmiastowe wezwanie do mieszkania na obrzeżach miasta. Nie zdążyłem nawet zapoznać się ze sprawą. Kiedy się tam zjawiłem, moi bracia już tam byli. Siedzieli na łóżku jednej dziewczyny. Rozmawiali z nią. Usiadłem obok. Wtedy się domyśliłem. Groziło jej potworne niebezpieczeństwo i nikt nie mógł temu zapobiec. Tylko my. Gdyby ktoś z naszych przełożonych nie opiekował się jednym wykolejonym młodzieńcem, jej rodzina po powrocie z wakacji zastałaby tylko rozkładające się ciało dziewczyny. Zabójstwo byłoby o tyle bez sensu, że nie miało żadnego motywu. W domu nie było nic, dla czego warto by zabijać. Nawet złotówki. Kiedy noc dobiegła końca, poszliśmy. Nic jej już nie groziło. To była ta sama dziewczyna, której sprawę teraz skopałem. Ale wtedy jeszcze, poza nagłymi wypadkami, nie potrzebowała aniołów. Była wesoła, dzielna i prędzej ona mogłaby pomóc różnym nieszczęśnikom niż my.

Tego dnia zastałem na swoim biurku kilka zgłoszeń. Anioły stróże drugiego stopnia miały obowiązek przez cały tydzień zbierać zapotrzebowania. Spisywały dane klienta w postaci krótkich formularzy, nadając kolejnym sprawom odpowiednie kryptonimy. Przez sobotę miały posegregować je na odpowiednie sekcje. W poniedziałek ja i moi bracia znajdowaliśmy na biurkach wnioski. Wybieraliśmy sobie jeden a resztę rozdzielaliśmy aniołom drugiej kategorii. Czasem naszym podwładnym dawaliśmy do pomocy jakiegoś praktykanta, który starał się, byśmy przyjęli go do naszej grupy.

W poniedziałek na moim stole leżało kilka formularzy. Przejrzałem je.

Imię: Anna

Wiek: 30

Narzeczony: Wojciech

Aktualnie: Spodziewają się dziecka

Kryptonim: Maria

Uśmiechnąłem się sam do siebie. Ten formularz musiał wypełniać któryś z nowicjuszy. Inaczej wiedziałby, że nie wolno nam sprawom nadawać kryptonimu “Maria”. Co prawda kryptonim ten idealnie oddawał istotę sprawy Anny, która podobnie jak Maria była w ciąży i brakowało tatusia dla dziecka. Ale Maria poczęła niepokalanie. Anna natomiast miała jeszcze szansę na odzyskanie narzeczonego, który nawet pewnie nie wiedział, że niebawem zostanie ojcem. W tej sprawie na pewno nie chodzi o to, by odnalazła swojego Józefa.

Skreśliłem “Maria” i wpisałem “Rachela”.

Imię: Ewa

Wiek: 50

Mąż: Stanisław

Aktualnie: w trakcie sprawy rozwodowej

Kryptonim: Lilith

Odłożyłem formularz na bok. Od czasu rozwodu moich rodziców nienawidzę takich spraw. Są to jedyne sprawy, w których identyfikuję się z poszkodowanym i nie potrafię być obiektywny. Do tego dochodzi jeszcze nie chęć pomocy skrzywdzonej, tylko gorące pragnienie ukarania wiarołomnego męża.

Imię: Małgorzata

Wiek: 25

Narzeczony: brak

Aktualnie: umiera z miłości

Kryptonim: Rozamunda

Ten formularz niewątpliwie wypełniał Nataniel. Chłopak od kilku lat starał się, by przyjęli go w zastęp abbadonów. Wiedział, jak trudno jest umierać i wyobrażał sobie, że w tej funkcji sprawdzi się jako anioł łagodnie przeprowadzający zmarłych na drugą stronę. Taki Charon, tylko współczujący, a nie zimno przewożący zwłoki. Nataniel wyjątkowo nie nadawał się do tej funkcji. Po pierwsze: zginął z rąk morderców. Kiedy jeszcze był człowiekiem pracował w kiosku z gazetami. Któregoś wieczoru napadło go kilku wyrostków, skopali go do nieprzytomności tylko po to, by wynieść kilka kartonów papierosów i kasę. Nataniel miałby szansę przeżyć, gdyby jeden z napastników miał bardziej skoordynowane ruchy. Kiedy wychodził z kiosku trzymając kasę, potknął się o metalowy próg. Kasa wypadła mu z rąk i wylądowała wprost na głowie Nataniela. W ten sposób Nataniel powiększył zastęp aniołków.

Nie nadawał się też z tego względu, że nie brał pod uwagę faktu przeprowadzania na drugą stronę również zbrodniarzy. Wszyscy byli przekonani, że nie pomagałby gangsterom i innym szumowinom żegnać się z życiem łagodnie. Wręcz przeciwnie, patrzyłby na ich cierpienia z prawdziwą przyjemnością. Przełożeni abbadonów delegowali go do nas. U nas raczej rzadko trzeba zajmować się zabójcami.

Teraz przekazałem mu sprawę “Rachela”. “Lilith” dałem Judycie. Sama kiedyś była kochanką żonatego mężczyzny. Nie chciała rozbijać małżeństwa, więc rozbiła samochód. Nieszczęśliwie o dość wytrzymały słup przydrożny. Kiedy chcieli wydobyć jej ciało z samochodu nie wiedzieli jak to zrobić, ponieważ nie przypominała już człowieka, a jedynie taszystowski obraz. Tego typu obraz mógł namalować Jackson Pollock, gdyby używał wyłącznie czerwonej farby. Judyta doskonale rozumie obie strony sporu, dzięki temu jest obiektywna i nadaje się do spraw rozwodowych.

Sam postanowiłem zając się “Rozamundą”.

Do pokoju wszedł Nataniel.

Usiadł, zapalił papierosa i spojrzał na mnie ciekawie.

Skinął głową i wyszedł.

Czekałem na Judytę paląc papierosa. Ponieważ długo się nie zjawiała, włączyłem komputer, żeby zdobyć jakieś informacje o Rozamundzie. Wpisałem adres www.info/rozamunda/haeven.pl . Wyszukiwarka długo mełła informacje. Każda z osób, której zapotrzebowanie na anioła wpłynęło do nas, zostaje natychmiast zarejestrowana w sieci. Odpowiedni sektor anielskiej hierarchii zajmuje się wyszukiwaniem informacji i uzupełnianiem ich. W ten sposób nie muszę przeprowadzać śledztwa, by lepiej poznać swojego podopiecznego. Tak, komputery usprawniły pracę nawet w niebie. Wcześniej zdarzały się niedopatrzenia i na przykład dawaliśmy się oszukać draniom, którzy całe życie kradli, kłamali, bruździli i robili mnóstwo innych świństw, za to w każdą niedzielę przykładnie stawiali się w kościele, by wysłuchać Słowa Bożego. Teraz już rzadziej mają miejsce tego typu pomyłki.

Czas zdradzić wam pewną prawdę.

Otóż piekło nie istnieje.

Jest tylko niebo. Ale w tym niebie są poszczególne oddziały przeznaczone dla różnych osób. Poza oddziałem wypoczynkowym, który jest przeznaczony dla najbardziej zasłużonych, są też “Tak jak na ziemi”, “Zakład Wychowawczy”, “Zakład Karny” i wiele, wiele innych, albowiem każdy człowiek zasługuje na co innego, a sprawiedliwość boska jest absolutna.

Mamy tu też specjalny rezerwat dla byłych inkwizytorów. Wieli inkwizytor siedzi na pięknym tronie, a przed nim stoi Galileusz powtarzając mu: A nie mówiłem?! To jest piekło Wielkiego inkwizytora. Zwłaszcza, kiedy kościół zrehabilitował Giordano Bruno, Galileusza i ogłosił, że Kopernik miał jednak rację.

Raz w roku organizujemy wycieczkę do rezerwatu, by pokazać innym, że nie należy ulegać rzekomym prawdom. Jak również, że nie należy oddawać się im ciałem i duchem, bo prawdy ludzkie cechują się tym, że z prawdą par exelance mają tyle wspólnego co pszenna bułka z chlebem z trocin. Do spożycia nadają się tylko podczas kryzysu. Ale do ludzi nie można mieć żalu, że wierzą w jakieś karkołomne idee. Ludzie zawsze są tylko ludźmi i mądry przywódca zrobi z nimi, co tylko zechce pod warunkiem jednak, że zapewni im chwiejne poczucie bezpieczeństwa i pełne żołądki.

W tym czasie wyszukiwarka znalazła mi Rozamundę. Była o niej tylko jedna informacja. Informacja, którą sam tam zamieściłem kilka lat temu. Że groziło jej niebezpieczeństwo.

Do pokoju weszła Judyta.

Judyta uśmiechnęła się i wyszła.

Gdybym jej powierzył Rozamundę na pewno za chwilę miałaby zgromadzone informacje na jej temat i mogła zacząć swoje anielskie działanie. Nie zastanawiałaby się długo, co ma robić, tylko kierowana kobiecym instynktem doprowadziłaby historię Rozamundy do happy endu.

Zawsze zazdrościłem kobietom tej umiejętności intuicyjnego rozwiązywania spraw. Nie komplikują nigdy tego, co proste i nie upraszczają tego co skomplikowane, a jednak i one mają swoje problemy i rozterki. Tym bardziej, że kobieta z natury swojej nie jest stworzona do dążenia do celu po trupach. Kobieta woli kochać niż zabijać. Ale może tylko tak mi się wydaje bo zostałem urodzony i wychowany w świecie zdominowanym przez mężczyzn i ich wyobrażenia. Być może kobieta zna o wiele większe okrucieństwo niż to na jakie zdobywa się mężczyzna. Być może kobieta potrafi być zimna, a wszystko co robi najpierw kalkuluje, obliczając, co może zyskać a co stracić. Nie wiem. Wiem, że kobiety zawsze mi imponowały. Moja matka, pracując zawodowo, miała na głowie jeszcze cały dom. Pranie, sprzątanie i inne rzeczy, o których ja i mój ojciec mieliśmy dość mgliste pojęcie. Któregoś dnia uprzytomniłem sobie wracając z uczelni, że gdybym musiał tego dnia zrobić jeszcze zakupy, ugotować coś jadalnego, uprać, co było do uprania a przed snem zrobić w kuchni porządek, padłbym ze zmęczenia. Pomijając fakt, że nie potrafiłbym opanować tego pandemonium jakim jest zwykły dom. Zapytałem matkę, dlaczego nie podzieli się z nami obowiązkami.

Musiałem matce przyznać rację. Nie znam ani jednego mężczyzny, który byłby w stanie jednocześnie rozmawiać i oglądać, na przykład obrazek w galerii. Zawsze jedno z dwojga mu umknie. Ja osobiście nie zapamiętałbym, że trzeba kupić chleb w drodze do domu.

Tymczasem Judyta wróciła do mojego pokoju.

Judyta wyszła.

Pamiętam taki dzień. Jeszcze z mojego prawdziwego życia. Miałem jakieś pięć, może sześć lat. Jechaliśmy na wieś, na wakacje. Nie znaliśmy tego miejsca, ani ludzi tam mieszkających. Wiedzieliśmy tylko, że jest to idealna wieś, jak przed wojną. Nawet szosa tam nie dochodziła. Do najbliższego autobusu było ładnych parę kilometrów, a w samej wsi było zaledwie pięć chałup. Zamieszkaliśmy w starym domu, w którym wcześniej mieszkali nasi gospodarze. Teraz oni sami przenieśli się do betonowego sześcianu, a letnikom wynajmowali drewnianą, śmierdzącą myszami i zleżałymi jabłkami, chałupę. Po drodze mijaliśmy jakieś miasteczko. Przed samym kościołem stała płacząca wierzba. Patrzyłem na nią i nuciłem sobie cichutko jakąś piosenkę. Teraz, kiedy o tym myślę, zastanawia mnie, jak to człowiek zapamiętuje kompletnie nieważne zdarzenia, czy widoki ze swojego życia. Pamięta o nich później choćby nie chciał. Tak jak pamiętam, że zaglądałem w okna sąsiadów, bo bardzo chciałem wiedzieć, jak mają urządzone mieszkanie. Wyjrzała wtedy sąsiadka a ja się okropnie zawstydziłem. Mimo, że nie ma to najmniejszego znaczenia, nadal się tego wstydzę.

W każdym razie we wsi, w której mieliśmy spędzać lato, dzieci urządziły sobie dwa obozy. Jeden był dziewczynek, a drugi chłopców. Z racji mojej płci, chłopcy od razu mnie przyjęli do siebie, chociaż zdecydowanie wolałem bawić się z dziewczętami. Ale wtedy jeszcze nie robiłem na nich najmniejszego wrażenia, wobec czego olewały mnie i nie chciały się ze mną bawić. Obóz chłopaków był obozem wojennym. Gromadzili się tam na narady, dzielili papierosami i opatrywali rany. Obóz dziewcząt był zakładem zbiorowego żywienia, albo może szpitalem. Tak mi dzisiaj przychodzi do głowy, że mogli połączyć swoje siły. Wtedy chłopcy powracający z boju, mogliby liczyć na fachowo wykonany opatrunek z liścia babki i trawek.

Najbardziej jednak utkwiła mi w głowie lodówka hrabiego Drakuli. W domu, w którym mieszkaliśmy stała lodówka. Moja matka chciała ją spożytkować zgodnie z jej przeznaczeniem. Otworzyła drzwiczki i przez chwilę nie rozumiała, co widzi. Wewnątrz leżały zwały mięsa w stanie poważnego rozkładu. Lodówka była nie podłączona do prądu, co znacznie przyspieszyło gnicie, niemniej mięso musiało tam swoje odleżeć. Ojciec bardzo chciał zapytać, skąd to mięso i dlaczego nikt tego nie sprzątnie, ale matka mu nie pozwoliła pytać o to gospodarzy. Zakwitła w niej bowiem myśl straszna. Że to mięso to poprzedni letnicy. Już nigdy więcej tam nie pojechaliśmy. Tylko raz do tego miasteczka, które mijaliśmy po drodze. Ale wierzby płaczącej już nie było. Na jej miejscu stał słup wysokiego napięcia z wiszącymi, poobcinanymi drutami. Z daleka wyglądało jak wierzba...

Te wakacje o tyle miały znaczenie, że właśnie uświadomiłem sobie, że o ile nie potrafię rozmawiać z ludźmi o tyle intuicyjnie czuję, co myślą. Chcieli, czy nie, zaglądałem w ich dusze, czy też może umysły, bo jak wiadomo istnienie duszy jest sprawą dyskusyjną. I to mi zostało. Już przez całą wieczność będę grzebał się w cudzych myślach, uczuciach i marzeniach.

Zanim przydzielono mnie do sekcji Niekochanych, pracowałem w sekcji Ratowania Życia Ludzkiego. Szczerze mówiąc, wolałem to zajęcie od obecnego, jako że życie ludzkie ma zawsze jakąś wartość, natomiast uczucia – niekoniecznie. Jako szeregowy anioł robiłem mnóstwo pożytecznych i potrzebnych rzeczy. Kiedyś na przykład, razem z chłopakami z sekcji wybraliśmy się na wycieczkę do Celestynowa. Celestynów nazywaliśmy Palestyną, co nie ma najmniejszego znaczenia dla opowiadanej historii. Spacerowaliśmy po ulicach, podsłuchiwaliśmy myśli mieszkańców, uśmiechaliśmy się z rozczuleniem patrząc na zaloty miejscowego uwodziciela i rumiane, blond dziewczęta z dołeczkami w policzkach. Była niedziela, ludzie wychodzili z kościoła. Zawsze lubiłem oglądać ludzi po niedzielnej mszy, a jeszcze lepiej przed. Kiedy to stroją się w swoje najlepsze ubrania, wyciągają z szaf garnitury, sukienki i kapelusze. Rewia mody trwa! Najlepiej widać to w małych miastach. Kobiety drobią małymi kroczkami, patrząc uważnie pod nogi, by nie powalać świątecznych bucików błotem i końskim łajnem, którego wszędzie pełno. Mężczyźni kroczą poważnie i dostojnie. Nie dlatego, że tak się czują, tylko dlatego, że sztywna, wyprasowana koszula i garnitur z bistoru krepują ich ruchy, a krawat nie pozwala swobodnie oddychać. W czasie mszy w skupieniu słuchają, co ksiądz ma do powiedzenia, ale głowę daję, że nie rozumieją ani słowa. Zajęci są czym innym. Dziewczęta rzucaniem ukradkowych spojrzeń chłopcom, kobiety uważaniem, by koafiura się nie rozpadła przed powrotem do domu, a mężczyźni myślą, ile powinni dać na tacę, by sąsiedzi nie posądzili ich o skąpstwo. Potem mały ministrant zadzwoni dzwonkami, na znak, że trzeba uklęknąć. Wszyscy nerwowo szukają białych, płóciennych chusteczek. Rozkładają je starannie na posadzce i niezgrabnie przyklękają, pokazując to, co w ich mniemaniu jest ukryte. Po mszy chłopcy opierają się o parkan i spoglądają na dziewczyny. Dziewczyny, rzecz jasna udają, że w ogóle tego nie widzą. Potem jedna z przyjaciółek powie drugiej:

Ta druga odpowie, że nie zauważyła i w ogóle Michaś jej nie interesuje, ale od tej chwili będzie śniła o Michasiu. Nie ma obawy, zanim skończy dwadzieścia lat wyjdzie za niego i urodzi mu tłuste dziecko.

Nie wiem, czy nadal tak jest w małych miasteczkach. Dawno w takim nie byłem. Oczywiście, mógłbym zapytać, któregoś z kolegów, jak to wszystko teraz wygląda, ale nie mam pewności, czy odpowiedziałby mi tak, jak bym sobie tego życzył. Kto dzisiaj jest wrażliwy na poetykę małych miast?!

W każdym razie tamtego dnia jeden z mieszkańców, niejaki Józef Furta, po mszy postanowił zabrać swoją rodzinę do miejscowej restauracji na obiad. Restauracja była z rodzaju tych, co to się nie wchodzi bez wyraźnego powodu, którym na ogół jest alkoholizm, niemniej jedzenie tam podawali. Żona Józefa ucieszyła się. Widziała w telewizorze, że eleganccy ludzie chadzają do restauracji, a ona tego dnia miała na sobie futro z królika. Przedmiot zazdrości miejscowych dam. Podjechali z fasonem małym fiatem, weszli do środka i złożyli zamówienie. Dzieci siedziały grzecznie onieśmielone nową dla nich sytuacja, żona wytwornie odginała mały palec, a Józef patrzył na swoją rodzinę z zadowoleniem. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wynalazek świątobliwych mnichów, zwany potocznie wódką. Józef postanowił wypić jeden mały kieliszeczek, który nie mógł mu zaszkodzić. Duży był, nie pił na pusty żołądek, co mu się mogło stać. Ale po jednym kieliszku nastąpił ciąg dalszy, którego ukoronowaniem było wykonanie pieśni rosyjskich, biesiadnych i efektowne stoczenie się pod stół. Żona Józefa zbladła. Do domu nie było daleko, postanowiła, że zabierze dzieci i po prostu się przejdą, a mąż wróci, kiedy sam uzna za stosowne. Pieniędzy więcej przy sobie nie miał, więc nie była niespokojna. Ale wtedy Józef się ocknął i doznał raptownego przypływu honoru. Przywiózł damę swego serca oraz dzieciątka do lokalu, to je też odwiezie. Zapakował całe towarzystwo do samochodu, po czym zaczął ładować się za kierownicę. Kiepsko mu szło, bowiem koordynację ruchową miał mocno zaburzoną, a ślisko swoją drogą było, bo to styczeń.

Do tej pory patrzyłem na to spokojnie. Ale kiedy zaczął wsiadać, stwierdziłem, że nie pozwolę mu zamordować rodziny. Natchnąłem myśli jednego z gości lokalu, dużego silnego mężczyzny, który znalazł się tam przypadkiem. Ten, bez większych przeszkód odebrał Józefowi kluczyki i zostawił je u szatniarza. I w ten sposób rodzina Józefa Furty wciąż jest żywa, chociaż synowie odziedziczyli w pełni charakter przodka i robią wszystko, by się tego życia pozbawić. A Józef stawiał się trochę, a potem skapitulował, poszedł spać, a kiedy się obudził, nie rozumiał, czemu samochód zaparkował przed knajpą. Nie pamiętam, jak się ta restauracja nazywała. Skłonny byłbym przypuszczać, że zajazd napoleoński, bowiem wszędzie w tym kraju, nawet w najmniejszej dziurze jest zajazd, gdzie Napoleon przynajmniej spożywał posiłek w drodze na Moskwę. Ale nie wierzmy w te wszystkie bajki. Gdyby Napoleon rzeczywiście zatrzymywał się w każdym z tych miejsc, to do dzisiejszego dnia nie zdążyłby przegrać z kretesem pod Moskwą. Ale knajpa w Celestynowie na pewno nie nazywa się Zajazd Napoleoński, jako że żaden z przewodników nie mówi ani słowa na temat obecności Napoleona w Celestynowie.

Tak, lubiłem tę robotę, bo ograniczała się głównie do wypadków samochodowych. Cudownego ocalenia uczestników katastrof lub zapobieżenia katastrofie. Ale kiedyś, kiedy zbytnio uwierzyłem w swoje siły, czy może raczej znużyła mnie nikczemność cudów dokonywanych przez anioły. Bo co to za cud, natchnąć czyjeś myśli?! W każdym razie byłem zrezygnowany i nie zauważyłem tych dwóch naćpanych gówniarzy jadących samochodem wprost na drzewo. Z chłopaków nic nie zostało, a ja tylko przeklinałem tę chwilę, kiedy ludzkość odkryła, że niektóre środki chemiczne tudzież naturalne można używać nie tylko leczniczo. Chłopcy pozbawili się życia, a ja przez chwilę miałem do nich o to pretensje. Ale i tak uważam, że poszło mi całkiem nieźle. Mniej więcej w tym samym czasie jeden z moich kolegów nie zdążył zareagować, kiedy młodzieniec siedzący po raz pierwszy za kierownicą od chwili otrzymania prawa jazdy, wjeżdżał wprost na ciężarówkę marki volvo. Gdyby jechał sam nie stało by się nic o czym warto byłoby pisać. Ale on wiózł swoją dziewczynę i troje przyjaciół. Zderzenie z ciężarówką przeżył jedynie ów chłopak. Potem, kiedy w szpitalu odzyskał przytomność, nikt nie wiedział jak mu o tym powiedzieć. Nie wiem, jak to się skończyło, chyba sam się w końcu domyślił. Natomiast jeśli chodzi o mojego kolegę, który skrewił tamtą sprawę, to w wyniku ciężkiego urazu psychicznego poprosił, by go przenieśli do jakiejś mniej męczącej i odpowiedzialnej pracy. Coś takiego jak śpiewanie w chórze anielskim byłoby w sam raz. Tylko problem polegał na tym, że chóry anielskie nie istnieją. Jest to tylko wymysł księży, mający na celu uatrakcyjnienie miejsca zwanego powszechnie niebem. Tak więc mojego kolegę przeniesiono do biura, gdzie wklepywał do komputera dane osobowe nowych mieszkańców ziemi. Pracy ma sporo, bowiem co chwilę rodzi się ileś tam dzieci. Jeśli chodzi o wykreślanie danych, robi to już kto inny. Ale ten nigdy nie brał się za bardziej odpowiedzialną pracę.

A ja, nie licząc wypadku z narkomanami, miałem bardzo dobre wyniki, więc mnie przenieśli. Szybko awansowałem, dostałem własnych pracowników i, poza archaniołami, nie mam żadnych zwierzchników. No, taak... Myślicie pewnie, że w tej całej hierarchii pominąłem Boga?... Otóż nie. Też byłem przekonany, że Bóg istnieje, bo jako absolut jest wieczny i takie tam, co to mi wpajali przez całe moje ziemskie życie. Ale okazało się inaczej. Bóg, kiedy już odwalił całą robotę z ziemią, wodami, zwierzętami i ludźmi, zachwycił się tym wszystkim i kopnął w kalendarz. Tym samym potwierdzałoby się twierdzenie niejakiego Fryderyka Nietzschego, jakoby Bóg umarł. Facet miał rację. Tylko to nie ludzie go zamordowali a sam umarł i tyle. Tak przynajmniej mówią archaniołowie, którzy po odejściu Stwórcy sprawują najwyższą władzę.

Do mojego biura wszedł jeden ze zwierzchników. Zasadniczo jestem całkowicie autonomiczny, niemniej zawsze w każdym systemie nie ma tak wysokiego stanowiska, żeby nie było jeszcze wyższego.

Facet, który teraz mnie odwiedził kiedyś był dowódcą w jakimś międzynarodowym wojsku. Nie wiem, co to było, pewne, że nie Legia Cudzoziemska. W swoim oddziale miał młodego chłopaka, murzyna. Podczas okresowych badań wyszło, że dzieciak jest nosicielem. Dwa dni później powiesił się. Nikogo to specjalnie nie obeszło. Może poza dziewczyną z pobliskiego miasteczka... Tak sobie myślę, opowiadając wam tę historię, że świat, który ja oglądam pełen jest nieszczęśliwych wypadków i przedwczesnych śmierci. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś mnie zapytał, co z tymi wszystkimi pięknymi chwilami, które są przecież składowymi ziemskiego życia? Co z tym gapieniem się w rozgwieżdżone niebo, zapachem kwiatów, pierwszym pocałunkiem i innymi tego typu duperelami. Nie wiem, co z tym wszystkim zrobić, ale wiem jedno, że obojętnie jakby to życie wyglądało, zawsze kończy się tak samo – śmiercią lub kalectwem...

Kiedy podwładny mojego zwierzchnika się powiesił, facet wrócił do tak zwanej, ojczyzny. Po kilku mniej lub bardziej przyjemnych przygodach zmarł i poszedł do nieba.

I dzięki temu, oraz swojej błyskotliwej karierze w niebiańskich strukturach, mógł mnie teraz odwiedzić, by zadać mi kilka krępujących pytań.

Sam na co dzień zajmował się przesłuchiwaniem grzeszników. To jest ten sektor, który księża i ludzie wierzący nazywają czyśćcem, albo karą boską. Zależy kto akurat przesłuchuje.

Mój ulubiony oberstundmanfuhrer uśmiechnął się cynicznie. Cynika zawsze można poznać po uśmiechu. Nie wiem, może mi się zdawało, że oprócz cynizmu w jego uśmiechu czai się okrucieństwo. A trzeba wam wiedzieć, że nie ma nic gorszego niż okrutny anioł.

Chwilę milczeliśmy. Mój gość niewątpliwie był doskonałym oficerem śledczym, ale, podobnie jak inni oficerowie, nie grzeszył lotnością umysłu. Jak również nie wyczuwał pewnych niuansów. Ale nie mogłem za dużo od niego wymagać, taka jest policja. Także w zaświatach.

Z lubością zaciągał się dymem. Wyglądał na faceta, który jeszcze za życia srał pieniędzmi, a oszczędzał na wszystkim. Nie wyłączając papierosów. W ten sposób niektórzy dochodzą do naprawdę wielkich fortun.

Przeglądałem papiery. Chciałem dać do zrozumienia swojemu rozmówcy, że już dość czasu straciłem na niego. Ale on był odporny na wszelkiego rodzaju aluzje. Tak to jest z facetami, którzy całe życie byli wojskowymi, a potem zamiast się zająć wiecznym odpoczynkiem, wstępują do służb śledczych.

Powoli traciłem cierpliwość.

Jededaiah wydawał się nie przekonany. Nie dziwię mu się. Ostatecznie oni mają wykaz grzechów. Zabić się ostatecznie można. Tak jak Samson, albo jak niewinne dziewczęta w obronie wianka, ale w żadnym wypadku w obronie własnego honoru i godności. Bo przecież gdyby Salome poszła na zasiłek, lub znalazła pracę w nocnym klubie, z jej honoru nie zostałoby nic.

I ci dranie doskonale o tym wiedzieli. Zdają sobie przecież sprawę, że aniołowie ze służb specjalnych mają za małe uprawnienia. Kiedy człowiek traci wszystko łącznie z nadzieją liczy jedynie na cud. Prawdziwy cud, który przywróci mu wiarę. A nie na pieprzonego aniołka, który mu powie, że Bóg go kocha.

Jededaiah wyciągnął z kieszeni notesik, w którym coś zanotował.

I wyszedł.

Odpowiednio wcześniej złożyłem podanie do archaniołów, o pozwolenie na zstępowanie z nieba pod ludzką postacią. Łatwiej jest pomóc, kiedy się jest widzialnym. To proste! Kto wierzy dzisiaj swoim przeczuciom? Nikt. Co innego, kiedy realna osoba z krwi i kości zwróci człowiekowi uwagę na jakiś fakt, który mu wcześniej umknął. Najpewniej przez nieuwagę...

Dzięki swojej przezorności mogłem teraz poruszać się zupełnie wśród ludzi, modląc się tylko, żeby nie spotkać własnej matki, bo niewątpliwie padłaby z wrażenia, że jej zmarły syn szwenda się po ulicach.

Swoim dawnym zwyczajem wszedłem do małej, ciemnej knajpy, prowadzonej przez faceta o krzywych zębach, kompletnie białych włosach i dziwnym upodobaniu do garniturów, jakie można zobaczyć tylko w Las Vegas. Jego klienci tak właśnie wyobrażali sobie diabła. Zastanawiające, swoją drogą, że dużo rzeczy wygląda dużo bardziej demonicznie, czy po prostu ciekawie, w wyobrażeniach niż w rzeczywistości. W każdym razie można było w jego knajpie napić się wódki po przystępnej cenie i popatrzeć na kelnerkę o czerwonych brwiach. Tak! Miała czerwone brwi. Zapytałem jak to zrobiła. Okazało się, że własne wyskubała, a te czerwone pracowicie maluje sobie co rano. Ciężka rzecz być kobietą.

Do knajpki weszła dziewczyna.

Usiadła przy stoliku nieopodal i uśmiechnęła się do mnie. Widocznie taka już była, że uśmiechała się do każdego, kto znalazł się na linii jej wzroku.

Właściciel baru podszedł do niej.

Po chwili postawił przed dziewczyną kieliszek czerwonego wina, popielniczkę i swoją kawę. Usiadł naprzeciwko niej, a tyłem do mnie.

Tak. To była Rozamunda.

Wcale nie wyglądała na chorą z miłości, ani tym bardziej na umierającą. Niby pozory mogą mylić, ale chyba nie aż tak. Sam kiedyś byłem chory z miłości i wiem, jak to wygląda. Pomijając już tysiące spraw, jakie przeprowadziłem do bardziej lub mniej szczęśliwego końca.

Rozamunda patrzyła na mnie. Podejdź, pomyślała, więc podszedłem.

Właściwie to było wszystko, co mieliśmy sobie do powiedzenia. Zamyśliła się patrząc w małe okno, a papieros w jej dłoni tlił się spokojnie i leniwie. Wyglądała na człowieka, który w żaden sposób nigdy i nigdzie się nie spieszy, bo wie, że prędzej czy później to co ma się stać, się stanie.

W tej chwili myślała abstrakcyjnie, więc nawet nie mogłem przysłuchać się jej myślom. Patrzyłem na nią tylko. Westchnęła. Zachowywała się tak jakby mnie nie było przy jej stoliku. Dymek jej papierosa snuł się powolutku w górę znacząc w powietrzu skomplikowane linie, jak na przedwojennych rysunkach przedstawiających tinglówki.

Uśmiechnęła się. Miała naprawdę bardzo miły uśmiech. Nie taki, jak na ogół ludzie dorośli, którzy uśmiechają się, żeby podlizać się komuś od kogo wiele zależy. Jest taki jeden autor tekstów piosenek, kiedy tylko się uśmiechnie, w mózgu jego rozmówcy natychmiast powstaje myśl, jaki w tym uśmiechu tkwi interes. W uśmiechu Rozamundy nie było nic lizusowskiego. Jeśli się uśmiechała to po prostu dlatego, że taką miała ochotę. Tak to przynajmniej wyglądało.

Natychmiast wstała. Zapłaciła przy barze za swoje wino i wyszła, zapalając kolejnego papierosa. Ta dziewczyna bezustannie paliła!

Wyszedłem za nią. Musiałem jej pilnować, bo niby nie wyglądała na osobę załamaną, ale bo to wiadomo, co komu strzeli do łba?!

Znalazłem ją na moście niedaleko śródmieścia. Stała sobie najspokojniej w świecie oparta o barierkę i przyglądała się fajerwerkom, które z jakiejś okazji puszczano ku uciesze gawiedzi.

Z kieszeni kurtki wyjęła paczkę papierosów. Poczęstowała mnie i sama zapaliła.

Uśmiechnęła się i poszła sobie dalej. Ciekawe, czy w ogóle uznawała słowo “cześć”, czy też zawsze zaczynała i kończyła rozmowy bez wstępów?...

Kiedy jeszcze żyłem miałem takiego kolegę, który często do mnie dzwonił. Nie byłoby w tym nic godnego uwagi, gdyby nie fakt, że jego sposób telefonowania był dosyć niecodzienny. Jeśli o świcie rozdzwonił się telefon, a w słuchawce nikt nie odpowiadał, można było być pewnym, że to Marcinek. Mieszkał niedaleko i na ogół dzwonił, żeby spytać, czy mam zapałki. Któregoś dnia straciłem do niego cierpliwość. Przestał do mnie dzwonić, przestał przychodzić, co w moim życiu zaowocowało o tyle, że przestałem kupować zapałki. Zdawał na medycynę. Wszyscy mu to odradzali, jako że nikt nie był na tyle odważny, żeby powierzyć mu swoje zdrowie. Nie dostał się i odetchnęliśmy z ulgą. Jeden kolega tak się ucieszył, że aż wyjechał na tydzień w góry. Dawniej ludzie w intencji czegoś tam szli na pielgrzymkę na Jasną Górę. Ale te barbarzyńskie czasy, dzięki Bogu, mamy już za sobą.

Kiedy pierwszy raz widziałem Rozamundę, jak już mówiłem, była dziewczynką, której żadna pomoc potrzebna nie była. Opiekowała się wtedy pewną narkomanką, która chcąc zarobić trochę pieniędzy, sprzedawała amfetaminę w jednym z nocnych klubów. Ale, jak wiadomo, nigdy nic dobrego nie wynikło z biznesu narkomana. Dziewczyna przećpała wszystko, co dostała do rozprowadzenia, trochę rozdała kolegom, bo skąpa nie była, a potem jej szefowie wywieźli ją do lasu. Rozamunda trochę się bała, że następnym razem, kiedy zobaczy koleżankę, ta będzie już martwa, ale nie. Dziewczyna odpracowała swoje bzykając się z jakimiś bliżej nieznanymi indywiduami, po czym, położywszy uszy po sobie, wróciła do domu. Poprosiła matkę, żeby wywiozła ją gdzieś i jej historia miała się zakończyć równie optymistycznie, jak historia pewnej berlińskiej narkomanki, ale tak się nie stało. Po powrocie do stolicy, wróciła do dawnego stylu życia, albowiem w życiu możemy rzucić co chcemy: pracę, kobietę, szkołę. Jedyna rzecz, której nie można rzucić to ćpanie. Może jeszcze picie...

To właśnie ta dziewczyna ściągnęła na Rozamundę niebezpieczeństwo, co dzisiaj nie ma już żadnego znaczenia. Tyle tylko, że Rozamunda uwierzyła w nasze istnienie.

Potem raz zobaczyła swoją koleżankę. Miała matową cerę, rzadkie włosy i zęby w stanie szczątkowym. Młoda dziewczyna nie powinna tak wyglądać, stara zresztą też nie, ale niektóre nie mają wyboru.

Siedziałem na parapecie okna Rozamundy. Nie widziała mnie, ale chyba czuła moją obecność, bo jakoś nieśmiało rozebrała się do spania i co chwilę zerkała w okno. Długo czytała książkę, a ja marzłem jak diabli, bo nasz klimat nie sprzyja nocowaniu pod gołym niebem.

Zanim historia Rozamundy trafiła do naszego biura, jej rodzina również dostarczała nam pracy i rozrywki za pół świata. Nie, wcale to nie znaczy, że wszelkie plagi dotykały przede wszystkim przodków Rozamundy. Nie można by w oparciu o ich życiorysy nakręcić serialu, w którym byłby i zamach na tego ruskiego księcia, co to chłopcy z Podchorążówki w listopadzie wybrali się, żeby mu poderżnąć gardło, ani wypadków majowych (prawdopodobnie, korzystając z pięknej pogody, wybrali się gdzieś poza miasto), ani krachu na Wall Street, który to fakt, w ostatnich czasach wydaje się niektórym ważniejszy niż wybuch II wojny światowej. Był za to zamach na prezydenta Narutowicza, potworne wypadki, pogrzeb marszałka i inne okropieństwa, w których pokutowały resztki młodopolskiego zamiłowania do makabry. Tak więc pierwszą rzeczą, jakiej Rozamunda się dowiedziała to, że zabójcą Gabriela Narutowicza był mierny malarz Eligiusz Niewiadomski. Tak, czy inaczej, zasłynął w Zachęcie. Skazali go na śmierć, a ojciec Maxymilian Kolbe z innymi kolegami, odprawiali honorowe warty przy jego grobie.

Rozamundzie na całe życie pozostała niechęć do nacjonalistów, w tym ojca Kolbe, który, trzeba oddać sprawiedliwość, koniec końców okazał się bohaterem. Może rozumiał, że w jakiś sposób musi odpokutować swoje błędne poglądy. Błędne poglądy mają to do siebie, że dosyć szybko się demaskują.

Babcia Eufemia. Tak ją nazywała Rozamunda, kiedy była mała.

W rzeczywistości Eufemia była prababcią Rozamundy.

Kiedy była młoda miała czarny warkocz do pasa i rozmarzone, cygańskie oczy. Nosiła białe bluzki i wyglądała dziewczęco i niewinnie. Na starych fotografiach otoczona jest swoimi przyjaciółkami. Wszystkie przy niej wyglądały tępo i ciężko – jedna miała krowiastą sylwetkę, inna urodę głupiej kozy...

Eufemia zawsze w środku, tak jakby była osobna, jakby przez pomyłkę, a może rozmyślnie, fotograf zrobił montaż i pomiędzy zupełnie przeciętne dziewczyny wstawił bohaterkę jakiegoś romantycznego eposu. Nawet kiedy, zgodnie z obowiązującą modą, ścięła włosy, wyglądała jak gdyby Dagny Juel podarowała jej swoją urodę i cierpienie...

Czuję, że wpadłem w patetyczny ton, ale trudno, historia Eufemii jest patetyczna, tak jak czasy, w których żyła.

Jeszcze przed pierwszą wojną, a miała wtedy bądź co bądź zaledwie 16 lat, przeżyła wielką miłosną tragedię. Zakochała się mianowicie, w studencie, którego ukazem carskim wysłano na Syberię. Za politykę, oczywiście, bo w tym kraju wszyscy, nie wiedzieć czemu, doskonale znają się na polityce. Za wyjątkiem polityków, czego dowodem jest ruina, do jakiej doprowadzili ten kraj swoimi praktykami.

W każdym razie Eufemia rozpaczała po nocach, gryzła poduszkę i nie jadła. Być może nabrała wtedy specjalnego uroku, jaki zyskują ludzie wyjątkowo nieszczęśliwi. A więc ta piękna Eufemia, wzorem rosyjskich romantycznych dziewcząt, postanowiła pójść na katorgę za swoim ukochanym. I pewnie by poszła, gdyby nie siostra studenta, która była przyjaciółką Eufemii. (Nawiasem mówiąc, podejrzewam, że to ta z kozią fizjonomią). Otóż siostra ta powiedziała, że albo przyjaźń z nią, albo miłość z jej bratem. Eufemia znowu martwiła się, gryzła poduszkę i odmawiała spożywania pokarmu i w końcu postanowiła, że jednak nigdzie nie idzie. Swoją drogą, chyba dobrze się stało, bo student z katorgi przywiózł “laszkę – synową”, którą kozia siostra traktowała bardzo nieładnie. Inna sprawa, że przyjaciółka również była ciekawą osobą, ale to już inna historia. W każdym razie utrzymanką carskiego generała była...

A Eufemia wyszła za mąż za bardzo przyzwoitego człowieka, ale nie mogła mu darować, jak to się często zdarza w małżeństwach z rozsądku, że go nie kocha. Z tego związku, jak to piszą eleganccy pamiętnikarze, zrodziło się dwoje dzieci, które Eufemia prowadzała na rozmaite cmentarze, pogrzeby i tym podobne. Ukoronowaniem wszystkiego było pewne wydarzenie, które rozegrało się podczas wakacji. Prababka Rozamundy z dziećmi jeździła co roku do jednego miasteczka, gdzie była piękna plaża i niedrogie kwatery. Nieopodal miasteczka stał drewniany most. W kiepskim stanie i wszyscy doskonale wiedzieli, że trzeba most zamknąć i wyremontować, ale z jakichś niejasnych przyczyn, nie robiono tego. Aż pewnego dnia most zarwał się pod autobusem pełnym ludzi. Woda wyrzucała na brzeg nabrzmiałe wodą ciała o potwornie powykrzywianych twarzach. Nikogo nie udało się uratować, niemniej miasto wszczęło akcję ratunkową, albowiem nigdy nie wiadomo, jaki będzie skutek, jeśli nie podejmie się działania. Informacja o tragedii dość szybko dotarła na spokojna plażę. Eufemia niewiele myśląc wyciągnęła progeniturę z wody i zaprowadziła na uroczy spacer. Na most. Żeby dzieci sobie zobaczyły, jak wygląda topielec.

Jeszcze przed wojną podjęła pracę w szwalni Singera, ale z początkiem lat czterdziestych praca się skończyła, bo Singer wyjechał do Treblinki.

Podczas pracy śpiewała sobie, modną wówczas piosenkę, o nieszczęśliwej dziewczynie sprzedającej kwiaty i wstrętnym bogatym młodzieńcu, który dziewczynę najpierw uwiódł a potem wyrzucił na mróz. Puchowy śniegu tren, tak to się nazywało. Ta di da di da daaa... Nie tylko podczas pracy, dzieciom do snu śpiewała równie optymistyczne i uspokajające piosenki, jak ta o martwym Cyganie, albo słynną odeską Murkę.

Na takim gruncie wyrastała osobowość Rozamundy. Może dlatego jej ulubionym utworem w dzieciństwie był jakiś taki pseudopankrokowy kawałek o śmierci. Dość, że śmierć Rozamundę fascynowała do tego stopnia, że któregoś dnia postanowiła sama sprawdzić, jak to jest.

Kiedy wam to opowiadałem, przyszła do mnie Judyta. To Judyta wyszperała mi te wszystkie informacje. Inaczej do tej pory wiedziałbym tyle, co na początku tej historii.

Tak więc Rozamunda postanowiła sama spróbować, jak to jest. Wieszać się nie chciała, bo wtedy puszczają zwieracze, a Rozamunda jest estetką. Nie chciała się też truć, bo można się zarzygać. Stanęło na podcięciu żył. Tylko, jak świat światem, nie słyszałem jeszcze, żeby którejś kobiecie się to udało. Przecież są przyzwyczajone do utraty krwi. Ale może się mylę, może którejś się udało. Pewne, że nie Rozamundzie, bo cięła w poprzek, a nie wzdłuż i w zaledwie letniej wodzie. Potem szła do szpitala krwawiąc jak świniak i humor jej się poprawiał. Bo eksperyment eksperymentem, ale powody tez jakieś były. Ciekawe, jakie?

No właśnie. Swoją drogą, to interesujące, że tak wiele osób próbuje się zabić, a tak niewiele osiąga zamierzony cel. Ale moja podopieczna tak naprawdę nie chciała umierać. Prawdę mówiąc, ona panicznie boi się śmierci. Kiedyś w jakiejś książce przeczytała, że coś tam jest jak śmierć. Nikt nie jest w stanie przewidzieć jej terminu, ani jej uniknąć. Rozamunda przez całą noc nie mogła spać, bo dotarła do niej ta, jakby nie było, przykra prawda.

I poleciała.

Rozamunda tymczasem zgasiła światło, a ja, korzystając z tego, że zostawiła otwarte okno, wleciałem do jej pokoju. Nie widziała mnie, ale kiedy położyłem się obok, mocno wtuliła się w moje skrzydła. I spokojnie zasnęła.

Wstała w południe. Przeciągnęła się jak mały kot i, nieświadoma mojej obecności, zaśpiewała Good morning sunshine. Poszła się myć. Ja tymczasem przejrzałem wczorajsze gazety, które leżały na dużym, drewnianym stole. Od samych tytułów można było się ciężko rozchorować. Główny dziennik na pierwszej stronie zamieścił tytuł: Przejechał się! To o wypadku samochodowym. Następny artykuł: Chciał się rozerwać. Dla odmiany, o jakimś zboczeńcu podkładającym ładunki wybuchowe na klatkach schodowych. Wewnątrz gazety znajdowały się jedynie nekrologi i wiadomości sportowe. Jeszcze parę ogłoszeń wyglądających na anonse szpiegowskie i tyle! I to wszystko kosztowało połowę paczki papierosów. Albo jeden bilet autobusowy. Ale w tym kraju ceny biletów również były kuriozalne i nikt nie zawracał sobie głowy kupowaniem ich. Kasowniki rdzewiały, a jeśli jakiś nadgorliwy kanar wypisał komuś mandat, wyrzucał go natychmiast do śmietnika na przystanku.

Rozamunda tymczasem wyszła z łazienki. Zrobiła sobie kawę, a że brakowało jej miejsca na stole, zepchnęła wszystkie gazety na podłogę. Powstałą przestrzeń zajęła kubkiem kawy, popielniczką i papierosami.

Usiadła i z lubością zajęła się lekturą wczesnego dzieła Witkacego. Przeczytała parę stron, wyrobiła w sobie stosunek ambiwalentny do twórczości geniusza formizmu i poszła się ubrać.

A potem wyszła. Pewnie do pracy.

Ja zostałem. Chciałem się rozejrzeć po mieszkaniu Rozamundy.

Bezmyślnym nawykiem bibliofila podszedłem do półek z książkami. No co? Myślicie pewnie, że będę opisywał wam, jakie książki stały na półkach Rozamundy, żebyście mogli sobie pomyśleć, jaka z niej inteligentna osoba. Otóż nie. Powiem tylko, że były to książki typowe dla ludzi z jej sfery plus parę utworów dla dzieci. A inteligentna była swoją drogą...

Co to za jakieś cholerne przyzwyczajenie z tymi gazetami?! Tym bardziej, że te nasze przypominają periodyki rozdawane w swoim czasie więźniom. Nikt ich nie czyta, a każdy dostaje. Zawsze tak jest, ma się to czego się nie potrzebuje.

W minionym ustroju często tak było. W wiejskich sklepach, gdzie najbardziej przydałyby się jakieś grabie, czy coś w ten deseń, można było dostać na przykład skondensowane mleko słodzone, albo coś równie niezbędnego w gospodarstwie rolnym. Tak więc biedny rolnik, zamiast obrabiać pole, musiał jeździć do stolicy w celu zakupienia grabi albo motyki, bo w mieście, jak wiadomo, najniezbędniejszą rzeczą jest właśnie motyka. Ale, w niektórych miasteczkach, bywały księgarnie. Książek nikt tam nie kupował, więc stały sobie na wystawie i blakły im okładki. Może gdyby zaopatrywali te wiejskie księgarnie w Biblię, albo Pana Tadeusza, to ktoś by kupił?... Ja w każdym razie, w takiej księgarence kupiłem książkowe wydanie scenariuszy Bergmana i parę książek Konwickiego, których w miastach nikt od dawna nie widział. Ach! I jeszcze czytadło o Monroe, którego autor próbował dociec, czy zabiła się sama, czy też pomógł jej w tym John Fitzgerald Kennedy. Od razu wam powiem, nie dociekł. A w każdym razie nie zdradził się ze swoimi wnioskami.

No, to zaopatrywanie ludzi w produkty niepotrzebne bardzo dobrze się przyjęło. W jednym sklepie, a podejrzewam, że dotyczy to wszystkich innych, można dostać potwornie drogą whisky, kartoflane chrupki oraz szare mydło. I ten sklep nazywa się spożywczy.

Wyszedłem na spacer. Mówiłem wam już, że bardzo lubię spacerować?

Przed domem Rozamundy, oparta o miotłę, stała gruba dozorczyni o imponującej, rozczochranej rudej grzywie. Podejrzewam, że nie czesała włosów w ogóle i, tak jak dawniej dzieciom na wsiach, zrobił się jej kołtun. A wiadomo, że kołtuna nie można obciąć, bo to oznacza śmierć.

Obok dozorczyni stała miła starsza pani. Chyba musiała zwrócić uwagę rozczochranej cieciowej na dość niechlujnie posprzątaną klatkę schodową.

Elegancka pani machnęła ręką i dała sobie spokój z egzekwowaniem swoich praw. A dozorczyni, nie ma obawy, będzie dalej tak pracować, jak dotychczas, dzięki czemu budynek o średnim standardzie będzie coraz bardziej przypominał slums.

Poszedłem do największego w mieście parku nakarmić łabędzie. Ale łabędzi nie było, więc nakarmiłem gołębie.

Obok usiadła Judyta. Też miała kawałek chleba, który rzucała ptakom.

Potem Rozamunda sama chciała umrzeć. Ale chciała, żeby ktoś jej w tym pomógł. Więc chodziła po ciemnych ulicach, zapomnianych parkach i udawała sama przed sobą, że niczego się nie boi. Miała pecha. Nikt nie dybał na jej życie. Z czasem jej przeszło i zapomniała.

Pokiwałem głową. Rozamunda usiadła obok mnie.

Przyglądała się gołębiom jedzącym chleb. Oczy jej błyszczały, a na ustach tańczył kpiarski uśmieszek.

Aż się zachłysnąłem.

Roześmiała się kręcąc głową.

A ja się zastanowiłem, czy rzeczywiście każdy ma swoją cenę. Mój ojciec twierdził, że jego nie można kupić, ale jestem skłonny przypuszczać, że tylko się tak chwalił. Bo przecież nigdy nie cierpiał ani głodu ani nędzy. A wiadomo, że kiedy pojawia się głód, moralność i zasady mają wolne. Przed drugą wojną pełno było biednych dziewcząt na ulicach oferujących swoje usługi za dwadzieścia groszy. Dla porównania – 50 groszy kosztował bilet do kina na prowincji. Nazywali je czarnoszyjkami. Przyjeżdżały ze wsi w poszukiwaniu pracy. Pracowały na budowach jako pracownice niewykwalifikowane. Nosiły cegły od rana do wieczora, chodząc po chwiejnych rusztowaniach. I za to wszystko dostawały tak wysoką pensję, że musiały dorabiać sobie po godzinach. Właśnie po to Włodzimierz Iljicz zrobił rewolucję, żeby te biedne dziewczyny nie musiały się kurwić. Tak czy siak, nie stać je było na mydło i stąd nazwa czarnoszyjki.

Czy ja wam już mówiłem, jak wygląda Rozamunda?

Pewnie nie, bo osobiście uważam, że wygląd nie ma absolutnie nic do rzeczy. Cendras na przykład, wyglądał gorzej niż gówno, co nie przeszkadzało mu pisać najpiękniejszych wierszy o miłości. Ładnie wygląda tylko na portrecie Modiglianiego, co potwierdzałoby moje przypuszczenie, że człowiek wcale nie wygląda tak jak wygląda, tylko tak, jak go widzi otoczenie. Taka Monroe, obiektywnie patrząc, była krowiastą, grubą facetką, co widać na jej prywatnych zdjęciach, a jednak Hollywood zrobiło z niej symbol seksu! Nawet nie symbol, a wręcz ikonę. Symbolem była Bardot. Dziś nikt nie chce wyglądać jak Bardot, a na Monroe robi się co druga gwiazda estrady.

Tak więc, Rozamunda w niczym nie przypomina Monroe, chociaż jest dziewczyną niezwykle pociągającą. A wygląda jak piękna Remedios. Nie będę wam opisywał dokładnie. Kto chce wiedzieć, jak wyglądała piękna Remedios niech sobie przeczyta Marqueza. Trudno wymagać ode mnie, żebym przepisywał cudze książki.

Czy ja wam mówiłem, jak ja wyglądam?

Otóż wyglądam, jak brat bliźniak Rozamundy. Tylko jestem wyższy.

Jeśli natomiast chodzi o ubiór, czy różnie gadżety przynależne ludzkim charakterom, gust mamy niemal identyczny.

Powierzchowność Rozamundy jest prosta i konkretna. Żadnych kokardek, koralików, czy innego śmiecia, które ma upiększać kobietę, a czyni z niej coś na kształt choinki. Ubrana jest albo na czarno, albo na biało, co dobrze oddaje jej osobowość. Rozamunda, mianowicie, uważa wbrew temu, co próbują nam wmówić różni, rzekomo mądrzy ludzie, że życie składa się z kontrastów. Coś jest albo dobre albo złe, białe albo czarne, mądre albo głupie. Żadnych odcieni szarości.

Podobnie było z Durrutim, dowódcą republikańskich wojsk podczas wojny domowej w Hiszpanii. Któregoś razu złapał on szpiega, młodego chłopaka z wojsk generała Franco. Durruti zaproponował szczeniakowi, że nie rozstrzela go, jeśli chłopak zgodzi się zostać jego informatorem. Chłopak się nie zgodził i został zabity. Powstaje pytanie, co zrobiłby Durruti, gdyby chłopak się zgodził. Pewnie też by go rozstrzelał, albowiem szpieg zawsze pracuje dla dwóch stron, o czym Durruti doskonale wiedział. Wyjątkiem jest płatny morderca... Bonawentura miał na imię. Rzecz jasna Durruti.

Nawiasem mówiąc, wiele osób popełnia kardynalny błąd, mówiąc o wojskach Durrutiego jako o rebeliantach. Rebeliantami, w tej historii, byli frankiści. I jest to bodaj jedyny przypadek, że rewolucja była prawicowa, a nie odwrotnie.

Wstała, otrzepała spodnie.

Chciałem.

W domu moja podopieczna podała mi kawę w żółtym fajansowym kubku. Usiadła naprzeciwko mnie i długą chwilę przyglądała mi się.

Patrzyła chwilę na mnie krytycznie. Tak, już od bardzo wielu lat miałem problemy z ukryciem swoich myśli. Zawsze przez to miałem kłopoty. Na przykład rozmawiałem sobie z kimś spokojnie, gdy nagle odbiło mi się na twarzy, co myślę o moim interlokutorze i już! Koniec przyjemnej pogawędki.

To przecież oczywiste. Nikt nie wierzy w anioły, poza bardzo małymi dziećmi, które co wieczór zmuszane są do odklepania dziecięcej modlitwy. Wyobrażają sobie, że anioł to kobieta owinięta białym prześcieradłem, z długimi jasnymi włosami i łagodnym uśmiechem. Ciekaw jestem, co by powiedziały, gdyby zobaczyły Jededaiah’a?

W każdym razie, dorosły człowiek, wychowany w duchu myśli kartezjańskiej w anioły wierzyć wręcz nie powinien, bo może jedynie narazić się na śmieszność.

Jedyną osobą, jaką znałem, która wierzyła w anioły, była moja matka. Ale ona dla odmiany nie wierzyła w Kartezjusza.

Tak czy inaczej, moja matka była jedyną, która oparła się powszechnej propagandzie empiryzmu, bo nawet mój ojciec, który z racji zawodu zajmował się rzeczami, których istnienia raczej nie można naukowo potwierdzić, był racjonalny. Chociaż, w takiego diabła łatwo jest wierzyć, zważywszy ile się zła i podłości widzi codziennie...

I teraz wiem już, że nie powinienem był wychodzić, ale wtedy jeszcze nie.

Rozamunda odprowadziła mnie do drzwi. Odwróciłem się do niej, chcąc się pożegnać, czy umówić na następny dzień. Sam już nie wiem. A ona stała oparta o framugę, patrzyła na mnie tymi swoimi zmrużonymi, przezroczystymi oczami i lekko się uśmiechała. Milczenie przeciągało się. Wcale nie chciałem iść i było mi tak dobrze. Gdybym był doktorem Faustem, mógłbym powiedzieć: chwilo trwaj. Nie wierzycie? Zastanówcie się, ale tak uczciwie, czy nie najpiękniejsze jest oczekiwanie? Takie zawieszenie w powietrzu, czegoś, co bardzo chciało by się powiedzieć, ale jakoś nie można.

Cały czas patrzyła na mnie uśmiechnięta i kompletnie nieświadoma, że słyszę każdą jej myśl.

I poszedłem nawet nie spojrzawszy na nią.

Chciałem przyjść nazajutrz...

 

Copyright (c)2003 Zuza Gaińska. Ostatnia modyfikacja: 2003.08.08. Kontakt: zuzu@welcometohell.art.pl