WALTZ MEPHISTO


WALTZ MEPHISTO #1



Nie ma żadnego diabła
Jest tylko pijany Bóg


     Jestem diabłem. Niegdyś ukochanym synem Boga.
Jestem diabłem, który za ideę zrezygnował z miłości swego ojca.
Jestem diabłem, który nie wierzy już w nic. Nawet w piekło...

     W pewnej galerii w Wielkim Mieście był wernisaż.
Tłum ludzi.
Uśmiechy, pozdrowienia, ukłony, gratulacje, toasty...
Do galerii weszła kwiaciarka. Lekko speszona popatrzyła na ludzi. Mocniej ścisnęła swój koszyczek z przywiędłymi, wilgotnymi różami, odetchnęła głęboko i weszła w tłum.
Cierpliwie chodziła od człowieka do człowieka i powtarzała te same słowa:
- Może kupi pan kwiaty? O, tu mam taki bukiecik... Nie kupi pan? Przepraszam...
Artyści odwracali się od niej. Co sympatyczniejsi próbowali tłumaczyć, że nie mają pieniędzy, a kwiaciarka patrzyła na piękne czarnookie kobiety, na ich ekstrawaganckie suknie. Podziwiała z jaką swobodą rozmawiają o sztuce, a w jej oczach tańczyły iskierki zawiści.
Nie, kwiaciarka nie miała dwudziestu lat, nie była młodą piękną kobietą o dużych, smutnych oczach. Nie marzyła, żeby w swoje czarne włosy wpiąć czerwoną różę.
Może dlatego, że jej włosy od dawna były w kolorze szarych wodorostów?...
Szara kobieta dziwnie kontrastująca z kolorowym tłumem.
Kwiaciarka myślała, że ci ludzie nie cierpią, że nic ich nie boli, że po wernisażu wracają do swoich ciepłych mieszkań, do miłych dzieci. Wiedziała na pewno, że tacy ludzie nie muszą uciekać się do alkoholu. Alkohol niewątpliwie występował w ich życiu, ale w formie elegancko podanego drinka.
Ale moja kwiaciarka, wbrew powszechnemu mniemaniu, że nędza uwrażliwia i uszlachetnia, nie była ani szlachetna ani wrażliwa.
Kiedyś podeszła do niej jedna z tych pięknych, młodych kobiet. Miała na sobie rozciągnięty, stary sweter, który znamionował, że żyła raczej skromnie.
- Kupię od pani wszystkie kwiaty! - powiedziała. - Ile to wyniesie?
I wtedy kwiaciarka wymieniła tak ogromną kwotę, że oczy dziewczyny przygasły i odeszła mamrocząc jakieś przeprosiny.
Nie wiem, jaką przeszłość miała kwiaciarka, ale wiem jedno. W przyszłości czeka ją jedynie tekturowa trumna od opieki społecznej i miejsce na najbardziej parszywym cmentarzu świata...

     Jestem diabłem, który co dzień pije wódkę za niespełnione marzenia ludzkie.
Jestem diabłem, który tuli do serca wszystkich nieszczęśliwych tego świata.
Jestem diabłem - stróżem...

     W tej samej galerii pokazywała się często Gruba Ela.
Gruba Ela była alkoholiczką. Zawsze gruba i brzydka, ale kiedyś była malarką.
Poznacie ją po smrodzie niemytego ciała łączącego się w przykrą kompozycję ze odorem przetrawionego alkoholu. Poznacie ją po pulchnych policzkach, które zdobią surrealistyczne rumieńce, po małych kaprawych oczkach. Po tym, że mimo całej waszej miłości do świata i ludzi, nie podejdziecie do niej, by ją przytulić i zapytać, jak leci...
Przychodzi na wernisaże. Pod pachą trzyma nieodłączną plastikową miskę, którą z miną światowej damy zostawia w szatni.
Wchodzi między ludzi i wtedy natychmiast wokół niej robi się pusto.
Za jej plecami ludzie chichoczą, albo śmieją się zupełnie jawnie, sądząc, że Gruba Ela tego nie słyszy.
Wy też byście chichotali, widząc jej czarne, tłuste włosy przewiązane w poprzek czoła czerwoną wstążką.
Umarlibyście ze śmiechu widząc, jak dopada jakiejś skonsternowanej dziewczyny, która nie potrafi uwolnić się z jej objęć.
Wylibyście z radości zobaczywszy jak sadowi się tłustym dupskiem na parapecie i przy okazji na wytwornej torebce żony któregoś z artystów. Jak przy tym posapuje i patrzy apatycznie przed siebie.
Wydaje się, że Gruba Ela jest doskonale obojętna na wszystko, co się wokół dzieje. Że jej oczy nabierają wyrazu dopiero, gdy pojawi się przed nią kieliszek.
Ale to nieprawda!
Gruba Ela czuje i rozumie wszystko tak jak wy...

     Jestem diabłem, który widzi każdą ludzką tragedię.
Daję ludziom odwagę, by skończyli z tym wszystkim, co ich boli...

    
To, co opowiem wam teraz, wydarzyło się u zarania wieku w Norwegii.
Poznałem tam małego, biednego chłopca.
Pływał drewnianą łódką koło fiordów, łowił ryby i był całkiem nieświadomy swojego ubóstwa.
Któregoś dnia jakiś oprych złapał chłopca i sprzedał Bogatemu Panu.
Pan traktował chłopca jak syna. Kupił mu ubranie, nakarmił i uczył dobrych manier.
Chłopiec mu wierzył i pokochał jak ojca. Zapomniał o własnej rodzinie, która gdzieś tam została i już dawno przestała się martwić.
A Pan zabierał chłopca na przyjęcia i przedstawiał jako własnego syna. Chłopiec patrzył błyszczącymi na piękne panie i eleganckich panów i na życzenie swego dobroczyńcy recytował jakieś wierszyki. Panie wzdychały z zachwytu i delikatnymi rączkami biły brawo.
Pewnego dnia Pan przechadzał się z chłopcem po mieście, gdy spotkali oprycha, który kiedyś złapał chłopca.
- Weź go - powiedział Pan do oprycha, wciskając w jego wielką łapę malutką rączkę dziecka.
Chłopiec patrzył i nic nie rozumiał...
Na szczęście dobrzy ludzie rozumieją i wrzucą mu czasem parę groszy do czapki.

     Skoro mam być sam; powiedziałem do Boga; to daj mi mieszkać w Nowym Jorku. Stworzę tam miasto nieszczęśliwych i samotnych jak ja.
Ale Bóg dał mi małe mieszkanko w Warszawie i powiedział:
Tu jest twoje królestwo...

... co dzień w wannie pełnej gorącej wody podcinam sobie żyły...
... nic to nie daje, co dzień rodzę się na nowo...





WALTZ MEPHISTO #2



    
Też tam byłem.
Tak jak oni czekałem.
Tak jak oni patrzyłem w Jego twarz.
Tylko, że ja siedziałem z boku i może dlatego nikt mnie nie zauważył.
W każdym razie dziś nikt nie pisze o moim udziale...

     Siedział tam piękny, ciemnowłosy Judasz. Denerwował się trochę. Odpalał papierosa od papierosa i nerwowo zerkał na Piotra.
Obok Judasza siedział duży, spokojny Jan, a dalej Tomasz - zaciekły zwolennik empiryzmu.
Między nimi przechadzał się Piotr. Był tak przejęty swoją rolą, że raz po raz pokrzykiwał na swoich towarzyszy.
Wielki Organizator Nieśmiertelności!
Za chwilę On miał tu przyjść, miał zjeść z nimi kolację a potem... Potem Judasz miał Go wydać.
Judaszowi nie bardzo podobała się rola zdrajcy. Nie podobało mu się również to, że po wszystkim miał się powiesić. Jeśli nawet kiedykolwiek wyobrażał sobie swoją śmierć to na pewno nie w ten sposób. Był młody i chciał ginąć jak bohater! W imię wielkiej idei, a nie jak zdrajca!
Potem miał odbyć się sąd i ta cała szopka przed ludźmi. Wtedy Piłat powie: Ecce homo; a lud uniewinni Barabasza.
Piotr już od dwóch tygodni chodził po znajomych i mówił, kogo należy ułaskawić.
A potem On miał umrzeć na krzyżu. Nie wiadomo, za co...

     Co za bzdura! Myślałem; Piotrze, bądź realistą. Przecież nikt nie skaże niewinnego człowieka na śmierć. To już nie te czasy.
Ale Piotr nie słyszał.
Chciał być nieśmiertelny...

Potem On miał zmartwychwstać.
Nie wiem, jak Piotr to sobie wyobrażał...
Zmartwychwstanie, podobnie jak dzieworództwo, zdarzyło się tylko raz w historii ludzkości i jest to przypadek nie potwierdzony naukowo.
I miał przyjść do tego domu, w którym teraz czekali. Wtedy Tomasz miał odegrać swoją wielką, życiową rolę. Miał nie uwierzyć w zmartwychwstanie, podejść do Niego i wepchnąć swoją wielką łapę w Jego trzewia. Właśnie w ten sposób ludzkość miała o nim nie zapomnieć.
Potem On miał odejść do królestwa swojego ojca.

Szkoda, że Piotr nie widział absurdalności swoich pomysłów...

Właśnie po tym Judasz miał się powiesić.
A cała reszta przejść w glorii do historii. A ludzie mieli ich szanować i podziwiać za to, że przebywali z Nim. A oni mieli opowiadać historie o Nim. Często z resztą zmyślone, jak ta o wskrzeszeniu Łazarza.
Ale teraz jeszcze siedzieli i czekali wpatrzeni w tę cudowną przyszłość, w te dzieci, koniecznie jasnowłose dzieci, uczące się ich dziejów.
On był nieważny. On miał jedynie zapewnić im sławę.
Ale teraz czekali.
Piotr co jakiś czas przypominał, jak ma wyglądać dzisiejszy wieczór.
Kiwali głowami na znak, że rozumieją.
Pod ścianą siedziały dwie kobiety. Jedna matka, a druga...
Matka została matką w wieku czternastu lat i nigdy nie zdradziła, kto był ojcem dziecka.
Piotr i dla niej przygotował zadanie. Miała stać pod krzyżem razem z tą drugą kobietą, a co potem to już wola i inwencja Jego. Piotr był nowoczesny, dopuszczał improwizacje.
Ta druga nie miała przejść do historii. Była prostytutką i jako taka nie zasługiwała na to, by przejść do historii.

Wreszcie przyszedł.
Stanął w drzwiach.
Zapalił papierosa.
Ni bądź głupi - szepnąłem mu do ucha. - Nie daj się!
Wypalił papierosa, podszedł do stołu.
Usiedli po obu Jego stronach. To śmieszne, ale wyglądali dokładnie tak, jak to przedstawił da Vinci.
Uniósł w górę bochenek chleba. Chwilę trzymał chleb w górze, zupełnie tak, jak Go instruował Piotr, po czym opuścił.
Szmer niezadowolenia przebiegł nad stołem.
- Co ty robisz?! - krzyknął Piotr. - Przecież mówiłem...
- Ja wcale nie chcę umierać - powiedział spokojnie. - Jestem młody, całe życie mam przed sobą. Dlaczego miałbym chcieć umierać?...
- Bo tak napisaliśmy - powiedział z naciskiem Piotr. - Bo miałeś odkupić nasze winy.
- Sami grzeszyliście, sami pokutujcie - odpowiedział. - Ja nie zamierzam umierać.
- Ale, właściwie dlaczego? - zapytał Judasz.
- Chcę zostać poetą - uśmiechnął się do Judasza. Zgasił papierosa i wyszedł.
Ta druga kobieta wybiegła za Nim. Płakała ze szczęścia.
A Judasz, rozluźniony, zadowolony, zapalił papierosa i puścił wielki kłąb dymu w stronę Piotra.
- Wiedziałem, że to niemożliwe - powiedział Tomasz i otworzył butelkę wina.

Siedzieli cały czas na swoich miejscach.
Pod ścianą siedziała matka i płakała. Co chwilę powtarzała: mój Boże, to moja wina!...
Piotr przeglądał swoje notatki. Nerwowo palił papierosa.
- Cholera - powiedział. - Niedobrze. Wszystkie te listy na nic!
Zawsze spokojny Jan stał i patrzył na Piotra jakby nic nie rozumiał. Może z resztą rzeczywiście nie rozumiał?...
- Przecież mieliśmy być nieśmiertelni - powiedział jakoś żałośnie.
Jan miał łzy w oczach. Z nim zawsze było najtrudniej. Był prosty, nieskomplikowany, podchodził do wszystkiego jak dziecko i jak dziecko boleśnie odczuwał każdą niekonsekwencję otoczenia. Teraz też. Przecież Piotr obiecał mu nieśmiertelność, królestwo niebieskie!
Jan ciężko usiadł za stołem. Wziął kawałek chleba i powoli przeżuwał.
- Boże - rozszlochała się matka. - To moja wina!
- Pewnie, że twoja - bezlitośnie potwierdził Piotr. - Miałaś wychować Go na zbawcę, nie na pierdołę. Chce być poetą! Miałaś trzydzieści lat, żeby go przygotować!
- Odczep się - powiedział Judasz. - Czy ty Piotr myślisz, że łatwo jest przygotować własne dziecko do śmierci? W dodatku tak potwornie idiotycznej?
Piotr wzruszył ramionami.
Dla niego nie było ważne, czy to łatwo czy trudno.
Ważne było tylko to, że on, Piotr będzie wielki, sławny, nieśmiertelny!
Judasz oparł nogi o stół.
- To po co to wszystko opisaliśmy? - zapytał Piotr bezradnie.
- No cóż, ja nie pisałem - Judasz był nadzwyczajnie zadowolony.
- Bo też miałeś umrzeć.
- Co, Piotruś? Każda wielka sprawa wymaga ofiar? To nie jest żadna wielka sprawa tylko robienie wody z mózgu tym wszystkim ludziom, i ty o tym wiesz!

Stałem obok Judasza.
Niemal trzymałem go za rękę. Tak bardzo byłem z niego dumny.

- Piotr - Judasz usiadł wygodniej. - Dlaczego właśnie ja?
- Bo jesteś zbyt inteligentny, żeby być jednym z nas...
Tomasz siedział za stołem i pił...
Jan płakał...
Do matki podszedł duży i mądry Mateusz.
Usiadł obok, troskliwie otarł jej łzy.
- Idź do Niego - powiedział z ciepłym uśmiechem. - Może jeszcze nie wszystko stracone?...

A On siedział nad potokiem. Budził się świt. Przytulał do siebie tę drugą kobietę i opowiadał jej, jak będzie wyglądał ich dom.
Kobieta patrzyła na Niego błyszczącymi oczami, chłonęła każde słowo.
- Będziemy mieli dużo dzieci - mówił łagodnym, miłym głosem. - Będą biegały w białych sweterkach, karmiły nasze kury i kaczki... a potem będzie czas na lekcje. Nasze dzieci muszą być wykształcone. Po południu będą grały na pianinie, albo będziesz czytała im wiersze Leśmiana. Czasami będziemy jeździć do miasta. Dzieci będą się bawić w wesołym miasteczku...
- A dom? - zapytała. - Jak będzie wyglądał dom?
- Dom będzie stał pod samym lasem. Przed nim będzie najpiękniejsza łąka, jaką tylko możesz sobie wyobrazić. Za łąką będą inne domy innych ludzi i ci ludzie będą nas lubić. Będą nas odwiedzać i my będziemy ich odwiedzać. A dom? Dom będzie biały. Po ścianach będzie rosło dzikie wino. Przed głównym wejściem będzie ganek z kolumienkami. Dach będzie czerwony. Na piętrze będą pokoje dzieci. Na dole nasz pokój, jadalnia, kuchnia, salon. Tam właśnie będziemy przyjmować naszych gości, a przed domem będzie rósł ogromny platan.
- Bardzo lubię platany - powiedziała kobieta i nagle się zaniepokoiła. - Słuchaj, powiedz mi, czy pisaniem wierszy można zarobić na taki dom? Na utrzymanie?
- Oczywiście. Wszyscy będą chcieli czytać moje wiersze. Jestem przecież synem bożym.
Kobieta się uspokoiła.

Poszedłem obejrzeć krzyż.
Był idealny, zrobiony jakby specjalnie dla mnie.
Odszedłem.

- Nie - powiedział matce. Idź stąd. Ja już postanowiłem.
- Matka stała chwilę niezdecydowana. Spojrzała z wyrzutem na tę drugą.
- Przecież nie tak się umawiałyśmy - powiedziała i odeszła.

Piotr histeryzował.
Jeszcze do tej chwili miał nadzieję.
- Co teraz będzie?!
Tylko to słychać było w pomieszczeniu.
Judasz czujnie obserwował Piotra.
Judasz, ukochany przyjaciel Jego, triumfował.
Przed chwilą wyszła ta druga kobieta. Przyszła, jak powiedziała, żeby się pożegnać. Jego wiersze już są w druku, a oni jutro wyjeżdżają.
- Wpadnij do nas - powiedziała Judaszowi na ucho, tak żeby Piotr nie słyszał.
Piotr był blady. Nie mógł zrozumieć, że tak dobrze zaplanowana akcja może wziąć w łeb. Nigdy się po nim nie spodziewał, że może mieć własne zdanie.
Do tej pory robił to, co chciał Piotr.
- Co teraz będzie? - pytał bezradnie. - Co zrobimy z Biblią? Jak przejdziemy do historii? Co będzie z Janem, Judaszem, ze mną?!...

Może zrobiłem to dlatego, że nie chciałem rozczarować Piotra.
Sam zawisłem na krzyżu.
Piotr się ucieszył. Jasnowłose dzieci będą się jednak o nim uczyły.
Idealnie rozegrali swoje role. Z tą różnicą, że nie było tej drugiej kobiety, a te dzieci, które uczą się o tym, co dzień wpatrują się nie w Jego, ale moją twarz.

Miesiąc później wysłałem do Niego wiadomość, że Judasz się jednak powiesił.
No cóż, każda wielka sprawa wymaga ofiar...





WALTZ MEPHISTO #3



    
Czekałem na niego w małej knajpce.
Takiej, jakich miliony są na świecie i gdzie wchodzicie z braku lepszych miejsc.
Siadacie przy brudnym stoliku okrytym ceratą w kwiatki i staracie się nie oddychać, bo wszędzie unosi się zapach starego bigosu.
Patrzycie na stałych bywalców, na ich czerwone, chropowate twarze, oczy, których właściwie nie ma i myślicie, jak to dobrze... jak to dobrze...
Myśli uciekają.
W takich miejscach zadziwia fakt, że szatniarz jest wyjątkowo grzeczny i dobrze ubrany. Też wygląda jakby trafił tu przypadkiem, jakby się pomylił i zamiast iść na uniwersytet, żeby uczyć, przyszedł tutaj. I już został...
Wreszcie przyszedł.
Zamówiliśmy wódkę.
- Za co pijemy? - zapytał podnosząc kieliszek.
- Za nadzieję...

Ona straciła wszystko.
Przynajmniej tak jej się wydawało.
Szukała kogoś w twarzach ludzi w autobusie, na poczcie, w sklepie. Gdzie tylko była, patrzyła w twarze innych. Starsi panowie prostowali się i wciągali brzuchy, brudni robotnicy uśmiechali się obleśnie, myśląc, że z taką dziewczyną mogliby wreszcie robić to, o czym dotychczas tylko czytali. Młodzi chłopcy szybko odwracali wzrok.
Miała dwadzieścia lat i poczucie kompletnej jałowości swojego życia. Tym bardziej starała się sprawić wrażenie, że żyje intensywnie i nigdy nie ma czasu na głupie myśli.
Opowiadała swoim znajomym, że jest tak pięknie, tak wspaniale. Że dopiero teraz wie, że żyje.
Ale życie było rzeczywiście beznadziejne. Takie typowe; praca - dom - praca - dom. Zupełnie jakby miała lat czterdzieści, a nie dwadzieścia.
Któregoś dnia postanowiła umrzeć.
Jechała autobusem do pracy. Był chłodny, wczesnowiosenny poranek, padał deszcz. Dziewczyna przypatrywała się ludziom w autobusie, rozmazanym tuszom, grudkom marnego pudru na nosach i resztkom snu na rzęsach...
Próbowała odgadnąć, która z kobiet wraca od kochanka, a która całą noc bezowocnie czekała na męża.
Jak tylko skończę pracę, pomyślała, przyjadę tu nad Wisłę...
Chciała skoczyć.
I wiedziała, że zabraknie jej odwagi, więc liczyła, że coś się jednak tego dnia wydarzy.
I wydarzyło.
Przyszedł, wziął ją ze sobą, a ona uchwyciła się tego jak koła ratunkowego.
I mimo, że jej życie było nadal monotonne; praca - łóżko - praca - łóżko, szła do pracy z radością i czekała do szóstej.
O szóstej przychodził po nią...

Siedział naprzeciwko mnie.
Zamyślił się.
Jego szare oczy patrzyły gdzieś przeze mnie. Gdzieś bardzo daleko.
Może widziały małe mieszkanie, gdzie nie było nic poza łóżkiem i czajnikiem elektrycznym?...
Zamówił kolejną wódkę.
- Za co teraz? - zapytał.
- Za marzenia...

Marzyła, jak każda dziewczyna w jej wieku. Tylko, że widziała absurdalność swoich marzeń.
Czasami próbowała wyobrazić sobie prawdziwe życie w tym małym mieszkaniu.
Myślała, jak by to było, gdyby wracała tu codziennie już nie jako kochanka, ale jako żona. On miał na nią czekać i cieszyć się z jej obecności.
Wieczorami miała czytać, a on malować.
Widziała dokładnie siebie, oświetloną małą lampką, jak siedzi na niskim tapczanie w dużej bawełnianej bluzie i czyta coś z wypiekami na twarzy.
On patrzyłby na nią z radością i robił jej herbatę...
Czasami przyszedłby ktoś ze znajomych. Siadaliby wtedy na podłodze, pili herbatę z glinianych kubków i opowiadaliby wesołe historyjki.
Potem szliby spać.
On zasypiałby bardzo szybko, a ona siedziałaby obok, przyglądała się jego twarzy i słuchała oddechu.
Nigdy mu o tym nie mówiła.
Któregoś dnia siedziała na parapecie i wyglądała na szare podwórko.
- Chciałbym mieć z tobą dziecko - usłyszała.
Drgnęła i nic nie powiedziała.
Może coś przegapiła?...
Chyba tak, bo tydzień później okazało się, że wszystkie jej marzenia warte są co najwyżej skoku z okna.
Ale to był parter.

- A oczekiwanie? - zapytał, kiedy wróciłem z kolejną wódką.
Zapaliłem papierosa, żeby zyskać na czasie.



Oczekiwanie to kurewska sprawa, boli bardziej niż marzenia.
- Chcesz wypić za oczekiwanie? - spytałem.
Pokiwał głową.
- Za oczekiwanie!...

Oczekiwanie zaczęło się zaraz po marzeniach.
Przychodził po nią rzadziej, a ona zaczynała czekać już o dwunastej.
Wsłuchiwała się w kroki na schodach, wstrzymywała oddech i nienawidziła każdego, kto nie był nim.
Nie mogła siedzieć, nie mogła myśleć, nie mogła nic robić.
Czuła, że wszystkie mięśnie ma napięte aż do bólu. Chodziła z kąta w kąt. Specjalnie przedłużała pracę, bo może on się spóźnił?!...
O szóstej oczekiwanie zaczynało zdychać. O siódmej było już martwe...
Szła drogą, którą on mógł iść. Patrzyła na każdego człowieka uważnie. Zdała sobie wtedy sprawę, jak dokładnie zna jego chód, jego sylwetkę.
Stawała na przystanku i walczyła z płaczem.
Boże, myślała, ześlij coś, żebym nie była aż tak nieszczęśliwa.
Próbowała spotykać się z przyjaciółmi. Nie mogła z nimi rozmawiać, bo cały czas myślała o nim.
I wlokła nieprzytomną miłość przez brudne ulice.
Oczekiwanie rodziło się rano...

- To była nadzieja - powiedział.
- Nie - pokręciłem głową. - Kiedy jest nadzieja nie odlicza się minut, godzin. Nie patrzy się co chwila na zegarek. Nadzieja jest radosna, a oczekiwanie to melancholia.
- A co jest dalej? - zapytał.
- Dalej jest już tylko samotność.
Podniósł kieliszek.
- Za samotność.

Tak. Wypijmy za samotność!
Wypijmy za tych wszystkich, co nie mogą zasnąć. Przewracają się z boku na bok, wpatrują w sufit i myślą, że jutro znowu nikogo przy nich nie będzie.
Wypijmy za ich pogaduszki z paniami w sklepie, za zaczepianie listonosza, za głaskanie cudzych dzieci po włosach...
Wstawała rano.
Patrzyła niechętnie w lustro i myślała, że nie ma już dla kogo ładnie wyglądać.
Siadała przy pustym stole, wtedy nauczyła się czytać przy jedzeniu. Żuła powoli i zupełnie bez smaku. Wszystko było jak drewno.
Jedynym jej towarzyszem był telewizor. Ale on przestawał z nią rozmawiać już o drugiej w nocy.
Wtedy szła do łóżka. Przytulała do siebie misia, zabawkę, którą dostała na pierwsze urodziny i czytała książki dla dzieci.
Wychodziła z domu tylko po to, żeby kupić coś do jedzenia.
Czasem ktoś ją namówił, żeby wyszła na imprezę, czy do kina...
Na imprezach, jeszcze wczesnym wieczorem, zrywała się nagle i wychodziła, mówiąc, że ma jeszcze okropnie dużo roboty.
- Czy ty nie uważasz, że twoja samotność cię uwzniośla? - zapytał kolega.
- Nie - odpowiedziała. - Samotność jest takim samym kalectwem jak ślepota, czy brak nogi.
Nie lubiła wychodzić z domu, bo nie lubiła tam wracać.
Nie ma nic ciekawego we wchodzeniu do pustego, ciemnego mieszkania.
- Jestem! - krzyczała w pustkę.
Odpowiadała jej cisza.
Czasem, kiedy czuła, że dłużej nie zniesie samotności, zapraszała ktoregoś z kolegów. Odgrywała wtedy przed nim kobietę wolną i szczęśliwą, że nikt jej się nie pęta po domu i nie bałagani.
Nigdy z żadnym z nich nie poszła do łóżka.
Kiedy już się rozebrała... Kiedy on już ją całował... Zawsze zaczynała płakać.
Bo to nie były właściwe pocałunki. To nie były właściwe dłonie...

Siedzieliśmy chwilę w milczeniu.
Palił papierosa patrząc przez brudną szybę.
- I co się z nią stało? - zapytał.
- Nic - wzruszyłem ramionami. - Żyje. Przyzwyczaiła się do samotności. Zaczęła rozmawiać z ludźmi. Zapomniała o nim... Czasem jej się przypomni, kiedy w niedzielę wszyscy znajomi idą na rodzinny obiad, albo w wigilię, kiedy rozpakowuje prezenty, które sama sobie kupiła. Wtedy nawet popłacze...


Copyright (c)2002 Zuza Gaińska. Ostatnia modyfikacja: 2002.10.03. Kontakt: zuzu@welcometohell.art.pl